Wolfenstein: Youngblood | RECENZJA | Trochę świeżej krwi, ale i trochę napsutej
Zmiana formuły – więcej swobody, ale…
Co do zabawy na dwa wieczory – tutaj Youngblood ostatecznie nie odbiegł od moich oczekiwań. Ważniejszą jednak kwestią jest to, czy był to czas dobrze spędzony? Moja odpowiedź nie jest jednoznaczna…
Do tej pory gry z serii Wolfenstein kojarzyły mi się z sianiem spustoszenia dorównującego nośności heavy-metalowej muzyki Micka Gordona. Z naciskiem na dzierżenie dwóch güwehr w rękach. Jako mordercza maszyna bojowa do ubijania naziolów w ciele BJ Blazkowicza czuliśmy się wszechpotężni.
Cóż… jeśli lubiliście to uczucie, to możecie się z nim pożegnać.
Zostało ono rozcieńczone i rozczłonkowane, po czym Arkane ulepiło z niego strukturę w formie gry-jako-usługi a’la The Division. Youngblood przy okazji odziedziczył część najbardziej irytujących cech tego typu produkcji, a więc przede wszystkim przeciwników w formie “gąbek na kule”. Moim zdaniem to zaprzeczenie tego, co reprezentował sobą do tej pory Wolfenstein. Tym bardziej, że seria ta słynęła ze znakomitego feelingu strzelania, a sztuczne przedłużanie walk umniejsza na znaczeniu wypracowanej wcześniej mechanice. W teorii oponenci mają różnego typu słabości na różnego typu pociski, ale biorąc pod uwagę to jak szybko kończy się amunicja, nierzadko pozostajemy bez właściwego typu, sfrustrowani.
Z drugiej strony, nie sposób jednak nie zauważyć zmian wprowadzonych zarówno do rozgrywki, jak i tonu opowieści. Youngblood wprowadza elementy rozwoju postaci, jak i daje graczowi możliwość usprawnienia ekwipunku. Krytykowana przeze mnie wcześniej walka z czasem zyskuje kolorytu. Niektóre bronie zmieniają przez to swoje właściwości i wtedy również walka nabiera różnorodności. Szkoda jednak, że momenty te następują dopiero pod koniec gry. Niestety, gdy wydaje się, że rytm będzie zachowany aż do finiszu, Youngblood rzuca nam jedną z najbardziej niedorzecznych walk z bossami.
Wprowadzone w tej odsłonie siostry Blazkowicz odświeżają fabularny ton i zapewniają odmienną dynamikę relacji z postaciami. Jako że Jess i Soph działają zawsze wspólnie, to ich przygody wypełnione są nieustannymi docinkami i afirmacją siostrzanej miłości. Właściwej fabuły jest tu jednak niewiele, więc jedyne co scenarzystom najbardziej udało się tu zaakcentować to ich osobowość. Historia jest wygodnie spięta początkową i końcową klamrą, a esencję gry stanowi rozgrywka solowa bądź kooperacyjna. Te dwa elementy składowe nie wchodzą sobie w drogę, co z jednej strony można odbierać jako zachowawcze, a z drugiej – jako świadome posunięcie, będące zamierzonym kompromisem.
Jeśli chodzi o konstrukcję gry, wstawki przerywnikowe witają nas jedynie na początku, tuż przed przedostatnią misją oraz na samym końcu. Kwintesencją rozgrywki jest seria zadań pobocznych i głównych, przyjmowanych od członków ruchu oporu w umiejscowionym w centrum Paryża punkcie wypadowym.
Początkowo to podejście wydaje się świeże, ale powtarzalność szybko daje się we znaki. Jest ona oczywiście mniej uciążliwa w rozgrywce kooperacyjnej. Jeśli jednak spodziewaliście się satysfakcjonującego single-playera, to kontrolowany przez Czwartą Rzeszę Paryż nie okazał się do tego najlepszym adresem. Mamy tutaj co prawda nieco swobody i dowolności w wykonywaniu misji, ale wszystkie z nich są wydmuszkami ulepionymi z tych samych, generycznych elementów, służącymi do wydłużenia czasu gry. Bardzo szybko straciłem złudzenie, że odnajdę tutaj jakieś skrawki fabularne, bo ich po prostu nie było.
Skłoniło mnie to zarazem do skupienia się do wykonywania misji głównych, które… okazały się rajdami w stylu Destiny / Division. Jakże inspirujące. Jedynie ostatnia wizyta w Laboratorium X była połączona zarazem z elementem narracyjnym, a przez to znacznie bardziej angażująca.
Niestety ta synteza mechaniki loot-shotera ze szczątkowymi elementami fabularnymi faworyzuje rozgrywkę co-op. W tej formie gameplay jest znacznie bardziej satysfakcjonujący (choć niewybitny). Ostatecznie próba potraktowania Youngblood jako “mięsistej” gry dla pojedynczego gracza skończyła się u mnie rozczarowaniem.
TV Philips PUS8804 Bowers&Wilkins | PIERWSZE TESTY |