Mission Impossible – retrospektywny rejs przez całą serię
Mission Impossible 3
Chciałem bardzo polubić Mission Impossible 3. Dzieło JJ Abramsa oglądało się przez większość czasu przyjemnie ale na koniec miałem zasadnicze pytanie: a po co to wszystko było? MI 3 ma ciekawą scenę otwarcia toczącą się “in medias res” (wyciętą ze środka akcji i zakończoną suspensem), świetnego antagonistę (Philip Seymour Hoffman), nawet ciekawie zakamuflowanego drugorzędnego złoczyńcę (Billy Crudup) i nawet chciało dorobić Cruise’owi więcej osobowości i nadać puenty jego istnieniu (poprzez wątek z przyszłą żoną w postaci nieprzekonywującej Michelle Monaghan), gdzie jego postać zmagała się z dylematem tego, czy miłość w jego fachu jest w ogóle możliwa i chciała to udowodnić. Pomimo, że JJ Abrams “zresetował” serię i sprawił, że przeskoki od trójki po Fallouta nie były tak drastyczne jak między 1, 2 i 3, to z perspektywy świata post-Falloutowego niewiele w tym filmie może imponować.
Wątek agentki Lindsey Farris sam w sobie jest interesujący, ale postaci otaczające Hunta już znacznie mniej, z wyjątkiem Zhen Lei (Maggie Q). Sceny w Watykanie były mocnym atutem tego filmu, gdyż tam też po raz pierwszy przemycono specyficzne poczucie humoru, bliskie temu jakie towarzyszyło serii od Ghost Protocol wzwyż. Stały się one częścią formuły Mission Impossible. Niestety, poza kiepską chemią Cruise-Monaghan, postać Musgrave’a okazała się tutaj także piętą achillesową filmu. O ile Crudup to fenomenalny aktor i twist z nim związany sam w sobie też był bez zarzutu, to jednak jego motywacje były bardzo mgliście i mało sensownie dla widza przekazane. Mam wręcz wrażenie, że mocno tutaj przekombinowano dla samej kombinatoryki. Ostatecznie poza charyzmą, Seymour Hoffman też się tutaj z lekka zmarnował. Reasumując – było nieźle, ale liczyłem na dużo więcej.
(1126)