Mission Impossible – retrospektywny rejs przez całą serię
Mission Impossible to seria która ma już 22 lata, a niedawno weszła do kin szósta jej odsłona z podtytułem Fallout. Swego czasu zniechęciłem się do cyklu przygód Ethana Hunta po części drugiej. Teraz po ponad półtorej dekady, dzięki mega-entuzjastycznym recenzjom Fallouta postanowiłem – wbrew wspomnieniom – wrócić do całej sagi od początku i nadrobić, to co… no właśnie, straciłem? Zobaczcie, jaki był tego efekt.
Najlepszym miejscem, jeśli chcecie nadrobić Mission Impossible, jest HBO GO – tutaj znajdziemy 4 z 5 poprzednich odsłon, z wyłączeniem przedostatniego Rogue Nation. Na polskim Netfliksie z kolei jedynie w tym momencie znajdziemy wyłącznie trzecią część. Rogue Nation z kolei przyszło mi oglądać na Chili TV. Miało to jeden minus – nie było żadnych napisów (jest to ogólnie wada całej platformy, bo te mamy jedynie gdy nie ma polskiego lektora), co akurat w kinie szpiegowskim nafaszerowanym specyficznym żargonem może być dla niektórych ogromnym utrudnieniem.
Misja zakończyła się jednak powodzeniem a zwieńczyłem ją wizytą do kina na Fallouta. Z miłą chęcią i świeżą perspektywą podzielę się moimi spostrzeżeniami na temat każdego z filmów.
Jako całość, Mission Impossible jest serią niespójną i diametralnie różniącą się w stylu i tonie pomiędzy częściami. Nie jest to też dziwne, gdyż każdy z filmów – z wyjątkiem dwóch ostatnich tytułów – był reżyserowany przez innych filmowców. Mission Impossible to też dość paradoksalny twór, zrodzony przed epoką blockbusterowych tasiemców i “uniwersów”, a jednak doskonale dopasowujący i odnajdujący się w bieżących realiach. Co więcej, stojący pod pewnymi względami do konkurencyjnych tytułów w opozycji, bo reprezentujący kino będące antytezą CGI.
W zasadzie historię MI można podzielić na trzy fragmenty: jedynka i dwójka jako dwa bardzo odrębne byty (każdy w innym kierunku), następnie trójka jako próba stworzenia podwalin pod coś przypominającego konsekwentniejszą serię, a następnie cała reszta od Ghost Protocol wzwyż, która nosi znamiona większej spójności swojego stylu.
UWAGA: Tekst może zawierać lekkie spoilery – czytaj na własną odpowiedzialność
Mission Impossible
Mission Impossible oglądałem po raz pierwszy 21-22 lata temu na VHS i od zawsze wydawał mi się bardzo stylowym filmem z ciężkawym klimatem i tak go zapamiętałem. W pewnym sensie wykreował on wiele elementów współczesnego kina akcji, które były w nieskończoność powielane przez innych. Patrząc na niego wstecz, jest on dość nietypowy na blockbustera choć niesamowicie zarazem widowiskowy. Brian de Palma, jeden z najbardziej celebrowanych reżyserów kina autorskiego stworzył w nim styl zasadniczo wizualnie ejtisowy (a’la de Palma, który wraz z Michaelem Mannem zdefiniował estetykę tych lat) choć z najntisową ciężkością. De Palma chciał swoją wywrotowość, maskując ją przez stylizację, przekuć na coś normalnego. I co ciekawe – wyszło mu. MI to czyste studium stylu. Szczególnie budzą podziw ujęcia z rozszczepioną dioptrią, które wraz z bardzo przytłumionym oświetleniem i zakrzywionymi kadrami tworzą interesujący efekt. Od samego początku też film ten wyznaczył pewne konwencje serii – historia nie jest tu na tyle istotna sama w sobie, a postaci nie są po to by rozwijać ich osie fabularne, lecz by służyły jako elementy nieustannie rozgałęziającej się intrygi. O ile kolejne części były diametralnie różne w każdy możliwy sposób, to ta jedna idea pozostała niezmieniona, chociaż realizowana zupełnie inaczej. Patrząc wstecz, to szokujące (ale pozytywnie), że obraz ten przerodził się w pełnoprawną serię.