Avengers: Wojna bez granic | RECENZJA | Wydanie Blu-ray
W zeszłym tygodniu na nośnikach domowych swoją polską premierę miał film Avengers: Wojna bez granic. Za rodzimą dystrybucję odpowiada Galapagos Films. Przyglądamy się wydaniu Blu-ray tej najbardziej kasowej produkcji tego roku, nie tylko biorąc pod uwagę sam film ale zawartość i standardy techniczne.
Opis filmu (dystrybutora)
Thanos (Josh Brolin), najgroźniejszy złoczyńca we wszechświecie, jest gotów na wszystko by zdobyć sześć Kamieni Nieskończoności – potężnych artefaktów obdarzających swojego właściciela niewyobrażalną potęgą. Jeden z nich odnajduje na statku kosmicznym, na którym schronienie znaleźli mieszkańcy zniszczonego Asgardu. Thanos atakuje okręt i bez problemu pokonuje Thora (Chris Hemsworth), Lokiego (Tom Hiddleston) oraz Hulka (Mark Ruffalo).
Hulk ostrzega Doktora Strange’a (Benedict Cumberbatch), że Thanos jest szalenie niebezpieczny i ma w planach zniszczenie połowy istot żyjących w całym wszechświecie. Przerażony Strange alarmuje Iron Mana (Robert Downey Jr.). Avengers ramię w ramię z innymi superbohaterami muszą być gotowi poświęcić wszystko, jeśli chcą pokonać potężnego Thanosa, zanim jego plan zniszczenia obróci wszechświat w ruiny.
Film (3,5/6)
Najnowsza odsłona Avengersów była tak długo zapowiadana jako „najambitniejszy crossover w historii kina”, że slogan ten doczekał się setek szydzących z niego memów o różnym stopniu kreatywności. Przed braćmi Russo stała sztuka udźwignięcia świata Avengersów, Strażników Galaktyki, Czarnej Pantery, Spider-Mana i wciśnięcia kilku nowych postaci, a ich łączna liczba wynosiła 76. Akurat w tym aspekcie nie mam żadnych zastrzeżeń. Film jest skonstruowany tak, że każdy służy jakiemuś mniej lub bardziej dramatycznemu celowi i jest podrzędny wobec ostatecznego kataklizmu, który grozi wszechświatu. Jego tempo nie jest co prawda idealne, ale całość zaskakująco dobrze trzyma się kupy, przynajmniej jeśli chodzi o zrównoważenie czasu ukazywania głównych postaci na ekranie.
Niestety jeśli chodzi o humor i element dramatyczny – tutaj nowi Avengersi zawodzą. Akcja, owszem, bywa spektakularna – choć bardziej akcentowana przez świetną koloryzację, scenografię, montaż i efekty specjalne. Jest tutaj dużo scen destrukcji i pojedynków. Chociaż zapewniają one stałą i solidną dawkę doznań, to jednak niewiele z nich wywołuje prawdziwy wstrząs sejsmiczny. Przeciwnie – upchanie takiej ilości starć w przeciągu dwu-i-półgodzinnego seansu sprawia, że na dłuższą metę stają się serią przecinków, bez żadnej porządnej kropki i wyparowują z pamięci. Odnośnie humoru, to na tyle filmów z uniwersum, które próbowały go wstrzyknąć różne unikatowe sposoby (jak choćby w Thor: Ragnarok czy Strażnikach Galaktyki) moim zdaniem tutaj był on pozbawiony zadziorności – ani nie sprawdził się w intencjonalnie niezręcznych momentach ani nie wzbogacił sytuacji odwołaniami popkulturowymi. W połączeniu z tym, że niekoniecznie obecność tylu aktorów o wysokim profilu na ekranie przekłada się na coś fantastycznego. Najbardziej chyba naturalnie wypada odmienność Thora względem Strażników Galaktyki – od razu czuć, że są z innych bajek i ma to swój narracyjny sens oraz urok.
Element dramatyczny filmu jest również nieco wybrakowany. Nigdy nie czułem się nazbyt poruszony. Bywają momenty pełne powagi, a w teorii to dość mroczny (i miejscami smutny) materiał, ale zawsze tonuje je przemycane od czasu do czasu poczucie humoru. Problem w tym, że ani jeden element ani drugi nie jest do końca przekonujący, a nawet jeśli okazjonalnie jest, to zestawione naprzeciw siebie, tylko sobie wzajemnie szkodzą.
“Wojna bez granic” w znacznej mierze starała się wyeksponować postać arcyzłoczyńcy Thanosa i do jakiegoś momentu jego wszechpotężna moc działała i stwarzała niekomfortowe ale efektywne poczucie tego, że nasi superbohaterowie mierzą się z czymś wobec czego są bezsilni. Trochę jak w “X-Men: Przeszłość, która nadejdzie”. Ostatecznie jednak, w moim odczuciu postaci Thanosa zabrakło “kropki nad i”, która wyróżniłaby go z panteonu szwarc-charakterów a jego motywacja mnie nie przekonała. Nie chodzi tutaj o poziom logiki i scenariusza, lecz sposób ukazania postaci na ekranie, komponent emocjonalny i reżyserię scen z nim związaną. Niestety digitalizowany Josh Brolin nie był w stanie wywindować emocjonalnego sufitu do poziomu Logana czy też zatargów Magneto z X-Menami.
Ewidentnie czuć, że film kręcono równolegle z kontynuacją, dlatego też trudno przewidzieć czy taki kierunek, jaki obrali bracia Russo ostatecznie popłaci czy nie. Ja jednak mam to do siebie, że oceniam filmy jako indywidualne dzieła. Wojna bez granic podtrzymuje status quo serii MCU, robi to poprawnie ale nie podejmuje przy tym niemal żadnego ryzyka. Nie trzeba być komiksowym nerdem, aby widok takiej formuły wreszcie się za którymś razem przejadł. Sam szkielet filmu jest OK, ale mam nieco żalu, że nie wypełniono go w nieco bardziej interesujący sposób.