Recenzja Mass Effect: Andromeda
O wolności wyboru i multiplayerze słów kilka
Nowy Mass Effect robi za nas mnóstwo roboty. Zapomnijcie o wyposażaniu towarzyszy, wydawaniu im jakichkolwiek rozkazów poza prostym wskazaniem, gdzie mają się udać. Z jednej strony można powiedzieć, że to ostre spłycenie elementów RPG, z drugiej zaś pozwala skupić się na mięsie, właściwej rozgrywce, bez konieczności zbędnego grzebania pod maską. Wciąż co poziom doświadczenie rozdzielać możemy punkty pomiędzy umiejętności kompanów, choć ja sam zdałem się na system auto-levelowania. Co ciekawe, będące niejako klasami postaci profile bohatera zmieniać możemy w locie z poziomu menusów. Wystarczy spełnić określone kryteria, by za pomocą kilku machnięć na padzie korzystać z bonusów żołnierza, grając chwilę wcześniej jako szturmowiec. Niezwykle elastyczne podejście do najczęściej determinującego charakter rozgrywki podziału na role.
W Andromedzie nie zabrakło także multiplayera, ale o nim napisać mogę jedynie tyle, że jest. Kooperacyjną zabawę ubarwiają nieco zmienne cele (ochrona punktu, eskortowanie zakładnika), ale suma sumarum jest to mocno oklepany już system fal, w których wraz z zespołem eksterminujemy kolejne rzuty przeciwników. Nie powiem, na krótką metę rozgrywka bawi, ale szybko wkrada się nuda i zmęczenie materiału. Gra doskonale poradziłaby sobie bez trybu wieloosobowego.
(386)