Recenzja Mass Effect: Andromeda
Szczęka na podłodze gwarantowana
Nie brakuje też epickich momentów i to nie tylko w kontekście fabularnym. Konkretny opad szczęki zaliczyłem tuż po wylądowaniu na pierwszej planecie w celu jej kolonizacji. W Andromedzie mamy do czynienia z mini sandboksami, gdzie każdy świat to w zasadzie tematyczna piaskownica. Jako Pionier swoje stopy postawimy tak na piaszczystej planecie, jak i globie skutym lodem i targanym śnieżnymi zamieciami. Poszczególne obszary są naprawdę rozległe, upstrzone zadaniami dodatkowymi i opracowane w ten sposób, by ich eksploracja dostarczała graczom jak najwięcej radochy. Zwiedzać je możemy na piechotę, ale przy skali przygotowanych przez twórców światów nie da się wręcz nie korzystać z łazika. Nomad, bo tak nazywa się oddany nam do dyspozycji wielofunkcyjny pojazd, nie ma na szczęście nic wspólnego ze znienawidzonym Mako z pierwszego Mass Effect. Kosmiczną bryczkę prowadzi się sprawnie, dynamiki jeździe dodaje zaimplementowany dopalacz i ogólnie sprawia to przyjemność, nie irytację jak w przypadku wspomnianej krypty na kółkach, którą musiał wozić się nieszczęsny Shepard.
Wszystko pięknie, ale zapytacie – jak się w to gra? Świetnie, naprawdę świetnie. O ile o warstwie fabularnej, a raczej jej jakości, można dyskutować, tak sam gameplay broni się w stójce bez konieczności uciekania się do jakichkolwiek sztuczek. Walka dostała solidnego kopa dzięki zaimplementowaniu plecaka odrzutowego, który to wydatnie wpływa na tempo starć. Możliwość robienia uników w postaci dashy, szybkiego przemieszczania się pomiędzy osłonami i dalekich skoków daje poziom mobilności niespotykany dotąd w serii, w której walka sprowadzała się dotychczas głównie do strategicznego przycupnięcia i ostrzeliwania wroga. Oczywiście rozsądne dobieranie osłon wciąż gra kluczową rolę, ale ich zmienianie odbywa się teraz błyskawicznie. Dodajmy do tego porządnie zrealizowane strzelanie i mamy przed sobą obraz naprawdę niezłego shootera TPP. Gdyby jeszcze tylko Ryder raczył się nieco chętniej przyklejać do elementów otoczenia. Nie raz i nie dwa zdarzyło mi się, że bohater po prostu stawał przy osłonie, nie będąc zbyt skorym, by się za nią schować.
(386)