Recenzja Mass Effect: Andromeda
Pięć długich lat. Tyle przyszło nam czekać na kolejną odsłonę kultowej już – nie bójmy się tego słowa – sagi RPG mistrzów gatunku z BioWare. No i stało się, Andromeda zawirowała w czytnikach milionów konsol ku uciesze spragnionych kosmicznych wojaży fanów. Twórcy obiecywali wiele, karmili nas idealnie wysmażonymi materiałami marketingowymi, podsycając tym samym i tak rozpędzony do maksimum hype train. Jak rzeczywiście prezentuje się nowy Mass Effect? Nie tak źle, jak przedstawiają go niektórzy, ale też nie idealnie, jak byśmy tego chcieli.
Sprawa jest prosta. Największą bolączką Mass Effect: Andromeda jest to, że gra okazała się tytułem zaledwie dobrym, nawet bardzo, ale nie rewelacyjnym. A gamingowy świat czekał właśnie na coś niesamowitego, wręcz spektakularnego, mając w pamięci to, jak znakomita nawet z perspektywy czasu jest trylogia Sheparda. Łatwo więc było zacząć wieszać psy, czepiać się mniejszych lub większych niedoróbek, nawet dworować sobie na całego z nowego dziecka Kanadyjczyków. Nie dajcie się jednak zwieść malkontentom i ubranym w szaty znawców nienawistnikom, Andromeda to naprawdę udana i z wszech miar godna zainteresowania gra. Piszę to z pełną odpowiedzialnością i po dobrych 60 godzinach z padem w rękach.
Nowy wspaniały świat
Nowy bohater, nowe postacie, niezbadana galaktyka i akcja pchnięta o 600 lat do przodu względem poprzednika to nie tylko pójście w „nowe”, ale też skuteczny sposób, aby zainteresować świeżych graczy. Nie wszyscy przecież chcą wskakiwać w rozkręcony już temat. Andromeda to doskonały sposób, żeby zacząć swoją przygodę z serią i następnie sięgnąć po poprzednie jej odsłony. Tak jest, gra jest na tyle dobra, że zdoła zachęcić niejednego do bliższego zapoznania się z Shepardem i ogrania „starej” trylogii.
Kilka słów o podłożu fabularnym. Kolektyw ras skupiony wokół znanej fanom Cytadeli powołuje Inicjatywę – program mający na celu odnaleźć odległe, zdatne do zasiedlenia światy. Po wiekach krio-snu, w którym spoczywają kolonizatorzy zmierzający do odległej galaktyki Andromeda, budzimy się jako Ryder, który szybko awansuje do roli Pioniera. Kto to taki? Najogólniej ujmując jeden z kilku wyznaczonych przez Inicjatywę odkrywców, których nadrzędnym celem jest wyszukanie planet o jak najbardziej korzystnych warunkach do życia.
Na samym początku zabawy uderzyły mnie trzy rzeczy – miałki bohater, niezbyt dobrze napisane dialogi i nie do końca chwytliwe wprowadzenie w fabułę. W głowie miałem efekt wow, którym dekadę temu urzekł mnie pierwszy Mass Effect, spotęgowała kontynuacja i godnie podtrzymała część trzecia. Tego zabrakło. Andromeda na starcie nie emanuje niesamowitością, niewidzialnym przyciąganiem, które niczym kajdany przykuwa grającego do fotela i rozmywa całą rzeczywistość wokół do postaci tła. Aż do chwili, gdy po kilku godzinach gry złapałem się na tym, że ani myślę o przerwie choćby na papierosa.
Fabuła szybko nabiera tempa. Kulawy prolog nie jest w stanie przekreślić wartkiego rozwoju kolejnych wydarzeń, ciekawie nakreślonych współtowarzyszy i zatrzęsienia zadań, które twórcy rozsiali po całej mapie Andromedy. Nie chcę tutaj wrzucać choćby najmniejszych spoilerów, ale możecie być pewni, że pod względem historii BioWare nie odstawiło fuszerki. Wprawdzie dialogi nie trzymają stale wysokiego poziomu, zdarzają się i słabsze linijki, ale nie brakuje też mocnych wyborów, gdzie spektrum decyzji wykracza dalece poza czerń i biel. Przyczepiłbym się jedynie do postaci głównego antagonisty, któremu sporo brakuje do charyzmy choćby Sarena z pierwszej odsłony Mass Effect. Ot, gdzieś tam majaczy, grozi, robi swoje, ale nie ma się tego uczucia, że to namacalne, diablo niebezpieczne zagrożenie. Ja odniosłem się do niego wyłącznie jako do gościa, którego bijemy na końcu gry. Co zresztą nie jest aż tak satysfakcjonujące, jak byłoby, gdyby tylko twórcy pokusili się o nadanie mu nieco więcej charakteru.