W sierpniu zeszłego roku wybuchła afera dotycząca Spotify. Szwedzki gigant został oskarżony o kreowanie muzyki pod własnym szyldem przez anonimowych artystów na zlecenie. Jedna z takich firm zrzeszająca takowych muzyków przyznała się teraz, że zarabia z tego ogromne pieniądze. Sprawa nie jest jednak tak prosta, jak się wydaje…
Serwis Music Business Worldwide w tym i w zeszłym roku nagłośnił pewien proceder – mianowicie w świetle pozyskanych przez MBW informacji, Spotify zleca artystom tworzenie muzyki pod (nieistniejącymi poza Spotify) pseudonimami według ścisłych reguł i zasad. W wyniku tego tak powstała twórczość może zostać umieszczona na przykład na konkretnych playlistach, które są używane przez setki milionów osób. Jednym z takich czołowych „artystów” jest polsko brzmiący jegomość, Piotr Miteska. Jego utwory odtworzono łącznie aż 26,7 milionów razy. Całkiem nieźle jak na kogoś, kto w ogóle nie istnieje (powodzenia via Google)?
Włączenie każdego z takich fake’owych artystów do playlisty zawsze odbywa się kosztem „prawdziwego” muzyka czy zespołu. A więc de facto wielu z nich nie może potencjalnie na tym dodatkowo zarobić. Czołowa 50-tka takich artystów-widm wygenerowała ponad 520 milionów odtworzeń, co przełożyłoby się na 3 miliony USD tantiem. Warto zaznaczyć, że serwis Music Business Worldwide dokładnie przebadał takie przypadki, zarówno pod kątem obecności w mediach społecznościowych i dedykowanych platformach muzycznych, jak i powiązań w środowisku stowarzyszeń muzyków, a także menedżerów i branżowych prawników. Z drugiej strony w niezależnym dochodzeniu, portal The Verge jednak potwierdził, że część z opublikowanej przez MBW artystów z top 50 to prawdziwi muzycy, którzy jednak używają pseudonimów, ale Spotify faktycznie czasami kontaktuje się z wytwórniami proponując stworzenie muzyki pod konkretne typy playlist. Czyniłoby to z nich kogoś na kształt wytwórców produktów do dyskontów spożywczych. Czyli coś na kształt…muzycznej Biedronki?
Oświadczenie Spotify w sprawie “fake’owych artystów”
Ostatnio w tej sprawie wypowiadał się Oscar Höglund, CEO firmy Epidemic Sound. Zajmuje się ona promowaniem i umieszczaniem muzyki niezależnych artystów na przeróżnych serwisach, w tym YouTube czy Spotify. Co ciekawe, Axel Bringeus, szef Spotify odpowiadający za rynki światowe odszedł z firmy by dołączyć do funduszu inwestycyjnego EQT, który następnie wykupił 40% udziałów Epidemic Sound. Höglund twierdzi natomiast, że współpraca Epidemic Sound ze Spotify jest uczciwa i nie ma w niej nic spreparowanego. Epidemic po prostu wykupuje 100% udziału w prawach autorskich do utworów stworzonych na zamówienie tejże firmy, a w zamian za to muzycy dla nich tworzący otrzymują pojedynczą, lecz wysoką stawkę. Następnie tantiemy dzielone są w stosunku 50/50. Oznaczałoby, że topowi artyści zarabiają w okolicach 100 000 USD lub nawet więcej. Współpraca Epidemic ze Spotify według Höglunda nie odbywa się na zlecenie, lecz gigant streamingu muzyki po prostu przyjmuje muzykę stworzoną pod egidą Epidemic, na zasadach wyglądających jak B2B.
Bywały też przypadki, gdy artyści tworzyli 30-sekundowe utwory będące ciszą, tak aby mieszcząc się gdzieś na playlistach, mogły wygenerować nawet 20 tys. USD zarobku. Spotify usunęło potem rzeczony album, lecz według specjalistów z branży, samo stosuje takie zabiegi…
Trudno jednoznacznie określić, czy Epidemic i Spotify są tak niewinne, jak obydwie z tych korporacji zarzekają. Na pewno biznes muzyczny potrzebuje innowacyjnych strategii, aby zapewnić sobie dobrobyt, aczkolwiek wiele elementów tej układanki po prostu wygląda podejrzanie.