Shazam! | RECENZJA | Film kinowy
Oryginalnie to on nazywał się Captain Marvel i był jednym z najstarszych superbohaterów… Ale czasy się zmieniły i teraz DC musi sprzedać tę postać na nowo. Zapraszamy do recenzji Shazam! – filmu widzianego jako wielką nadzieję dla DC Universe.
ZOBACZ TAKŻE: Shazam! | RECENZJA | Wydanie 4K UHD Blu-ray
DC Universe nie ma niezwyciężonej formuły Kevina Feige’a. Nawet zresztą nie stara się takowej mieć. Studio rzuca (kreatywnie rzecz biorąc) wszystko co może i ma nadzieję, że coś przypadkiem z tego wyrośnie. Z jednej strony łatwiej w ten sposób uciec od postępującej marvelowskiej schematyczności (choć Kapitan Marvel przypadła mi do gustu). Z drugiej zaś trzeba jeszcze zadbać o to żeby było dokąd uciec.
Shazam! swoim klimatem przynależy gdzieś na styku lat 90. i Spider-Manów Sama Raimiego. Początek jest nieco kiepskawy i zdecydowanie wprowadzenie uchodzi za najsłabszą część filmu. Bardzo jednak szybko obraz Davida Sandberga odkrywa przed nami swój urok.
Większość filmów superbohaterskich przedstawia popularne postacie jako już ukształtowane lub kształtujące się – ale zazwyczaj w kierunku łatwym do przewidzenia. Tutaj zaserwowano nam opowieść o wyłaniającym się herosie ale nie wiedzącym, czy jest z niego materiał na bohatera w ogóle. Doprawiono przy okazji szczyptą relacji międzyludzkich.
Gdyby Shazam! był kiepskim filmem, wątki związane z przybraną rodziną Billy’ego Batsona i jego rozłąką z biologiczną matką, nie byłyby interesujące w ogóle. Początkowo z momentem powrotu Shazama do postaci Billy’ego, miałem obawy, czy film nie straci pary. Jednak okazały się one bezzasadne. Zachary Levi świetnie spisuje się jako nastolatek w dorosłym ciele, do którego nie może się przyzwyczaić. Asher Angel z kolei dobrze oddaje esencję lekko aspołecznego i niedostępnego młodziana. Każde z jego przybranego rodzeństwa ma wyraźnie zakreśloną osobowość ale akurat najwięcej czasu reżyser poświęcił Freddy’emu. Jest on zarazem entuzjastą komiksów i superbohaterów oraz stanowi portal do geekowatości nas samych. To właśnie chemia między nim a Billym / Shazamem jest jednym z fundamentów filmu, szczególnie gdy oddałby wszystko by mieć jego moce i czuć to w każdej scenie.
Innym jego ważnym elementem jest złoczyńca, Thaddeus Savia. Bardzo charyzmatycznie odgrywa go Mark Strong. Podobnie jak Jude Law w Kapitan Marvel, nie musiał specjalnie nawet angażować się w swoje sceny aby można było odczuć jego obecność na ekranie. Tak się jednak tutaj złożyło, że jego postać była znacznie lepiej rozrysowana niż jego odpowiednicy w wielu ostatnich produkcjach komiksowych. Do pełni szczęścia zabrakło tylko tego aby reżyser skorzystał z możliwości stworzenia tutaj wyraźniejszej puenty z jego postacią.
Mimo wszystko ton, humor i wywrócenie konwencji mentora pomiędzy nieodpowiedzialnym Freddym a poznającym siebie Billym tworzą motor napędowy historii. A wszystko odbywa się zaskakująco bez podkupowania nas nostalgią przypisaną do danej dekady. Polegały na tym wszak Bumblebee, Stranger Things, To czy – po raz kolejny – Kapitan Marvel. To film o tym jak w procesie akceptacji własnej niedoskonałości (przy jednoczesnym odkrywaniu swojego drugiego idealnego „ja”) potrzebujemy także niedoskonałości innych aby rzeczywistość uczynić bardziej znośną.
Momentami pewne sceny wydawały się trochę za długie i miejscami filmowi mogłoby wyjść na lepiej gdyby miał bardziej skondensowany montaż. Jednak jego najjaśniejsze punkty mocno górują nad mankamentami (w tym średnio ciekawymi designersko gargulcami – Siedmioma grzechami głównymi). Przy okazji od długiego czasu brakło w branży filmowej adaptacji komiksu, która nieco zepchnie na bok mitologię postaci i uniwersum a postawi na czystą rozrywkę dla każdego. Mimo wszystko, strasznie jestem ciekaw czy Shazam będzie dobrze bawił się z innymi gwiazdami DC. Nie mogę doczekać się pierwszych crossoverów.
Ocena filmu – 4,5/6