Zombieland: Kulki w łeb | RECENZJA | ta kontynuacja ma zomb
Są takie chwile, gdy myślisz, że będziesz mieć do czynienia z kontynuacją w formie perfekcyjnego rzemiosła. Takiego, które powiela wszystkie pozytywne konwencje oryginału w imię idei “szybciej, więcej mocniej”, ale pozostawia niedosyt… Przez pewną część seansu miałem obawy, że tak właśnie będzie z “Zombieland 2”. Całe szczęście byłem w błędzie.
“Zombieland: kulki w łeb” to świetny sequel, który początkowo odgrywa znajome motywy, aby z czasem rozgałęzić wątki i wrzucić kilka naprawdę śmiesznych, przewrotnych i interesujących akcentów fabularnych, które ostatecznie prowadzą do ekstremalnie satysfakcjonującego finiszu.
Realia opanowanej przez zdechlaki Ameryki się nieco zmieniły. Przybyło więcej mutacji nieumarłych – szybszych, zwinniejszych, regenerujących się. Z drugiej strony, chyba dla balansu – także takich mniej bystrych (nie zdradzę, jak się nazywają, ale od razu zrozumiecie, dlaczego właśnie tak). Natomiast wszystko, za co kochaliśmy jedynkę, wróciło w nienaruszonej formie.
Zombieland 2 to nadal ironiczna komedio-rozwałka przepełniona popkulturalnymi aluzjami, a także autoreferencyjnością wobec oryginału. Jedynka miała bardzo kameralną obsadę i skupiała się na czwórce protagonistów formujących coś na kształt rodziny zastępczej. Dwójka natomiast nie boi się naszych ulubieńców od siebie rozłączać (w pewnym sensie bardziej niż poprzednio). Przy okazji reżyser Ruben Fleischer znacznie więcej kładzie nacisku na dynamikę relacji między postaciami, m.in. przez wprowadzenie kilku intrygujących indywiduów.
Jedną z nich jest Nevada, charyzmatycznie odgrywana przez Rosario Dawson, dzielna, odważna i zdroworozsądkowa. Dla kontrastu z kolei mamy Madison, stereotypową “blondynkę” z upodobaniem do różowych ciuszków, która jest… żywą, myślącą istotą. Jej obecność nadszarpuje relacje między Columbusem a Wichitą, ale nie jest jednoznacznie nakreślona jako bezużyteczny balast. Największy powiew świeżości wnoszą jednak Luke Wilson i Thomas Middleditch, którzy pojawiają się jedynie na kilka do kilkunastu minut jako pewnego rodzaju alter-ego Columbusa i Tallahasee. W tym czasie humor i autoironia filmu wrzuca najwyższy bieg, gdy jedna para raz to dogryza sobie, a drugim razem odwzajemnia podziw.
W przypadku pierwszej części byłem nieco rozczarowany finiszem historii. Tutaj natomiast uważam, że był jednym z najmocniejszych elementów filmu. Owszem, początkowo myślałem, że będę miał do czynienia ze zbędną kontynuacją. Jednak wtedy, gdy reżyser wyłożył wszystkie karty na stół i przeskoczyliśmy do Graceland, Zombieland 2 nie wytracił swojego impetu aż do samego końca. A najciekawsze w tym wszystkim jest to, że dzieło Fleischera ma – moim zdaniem – najlepszą scenę w napisach końcowych, jaką kiedykolwiek widziałem. Nie będę tutaj ujawniał zbyt wiele, ale odwołuje się ona do uwielbianego aktora z części pierwszej. Z tego i wielu innych powodów (m.in. by docenić humorystyczne niuansiki) przed seansem “Zombieland: Kulki w łeb” polecam sięgnąć po jedynkę.
ZOBACZ TAKŻE: Wkrótce Zombieland: Kulki w łeb. Idealny czas, aby odświeżyć jedynkę
Ocena filmu – 5/6