Kapitan Marvel | RECENZJA | Film kinowy
Nie jest łatwo odciąć się od całej otoczki, która panuje w Internecie wokół wyczekiwanych filmów, ale gdy sztuka ta udaje się, jest to często najlepsze rozwiązanie. Właśnie z taką białą kartką w głowie poszedłem na Kapitan Marvel.
Pierwsze pół godziny to świat sci-fi, który niekiedy jawił się jako skrzyżowanie Blade Runnera z (zadziwiająco dużą dawką) Halo. Przy okazji było to tonalnie mocno odmienne od większości filmów MCU i nie wiadomo było dokąd zmierzała akcja. Kiedy już przenieśliśmy się w najntisowym stylu na naszą planetę, mieliśmy do czynienia z mieszaniną znanych konwencji. Jedna z nich to obca istota próbująca wszystko robić po swojemu z zabawnymi rezultatami, a druga to kalejdoskop odwołań do popkultury danej epoki, w tym wypadku lat 90. Oczywiście jak każdy szanujący się fan choćby Nine Inch Nails, uległem temu czarowi, ale zastanawiałem się czy nie jest to typowa próba przekupienia widza, idąc na łatwiznę (tak, Nirvano). Obydwa te elementy stanowiły w istotnym stopniu trzon Bumblebee i moim zdaniem – akurat wypadły tam nieco lepiej.
Tak czy inaczej, Kapitan Marvel nie pozostaje wyłącznie w takim trybie ekspresji. Dalej mamy mianowicie fantastyczną scenę pościgu pociągu, która jest hołdem złożonym Francuskiemu Łącznikowi Wiliama Friedkina. Swoją drogą – bardzo dobrze odmłodzono tutaj cyfrowo Samuela L. Jacksona jako Nicka Fury. Tak naprawdę to Kapitan Marvel traktował o genezie jego postaci w niewiele mniejszym stopniu niż samej Carol Danvers. Carol jest postacią z nieustanną skazą i film tego nie kryje. Co więcej jego przesłaniem jest to, że to wcale nie musi być coś złego. Dlatego postać grana przez Brie Larson nie jest jakąś przykoksowaną superheroiną z plakatu i to jest duży plus. Nie ma tutaj co prawda jakiegoś bardzo głębokiego przesłania, ale pojawiają się ciekawe wątki i puenty, chociaż raczej krótkotrwałe. Na przykład o łatwym ulegnięciu destrukcyjnemu urokowi wojny (i jej bezcelowości), łatwości przekonania, że walczymy w słusznej sprawie (i po „słusznej” stronie), co zresztą wiąże się z dość dużym i dobrze zrealizowanym zwrotem fabularnym. Istotny także był motyw zwieńczony odwołaniem do pojedynku Indiany Jonesa, kiedy Jude Law literalnie przyjął na klatę fakt, że Carol nie musi nic udowadniać, a momenty gniewu w życiu są OK. Poza tym sama postać Marvel była tak solidnie skonstruowana, że jej płeć w ogóle nie miała znaczenia, w najlepszej możliwej tradycji sięgającej Ripley z Obcego.
Tak naprawdę to brakło tej postaci fabularnej głębi od strony scenariusza, ale nie brakowało jej finezji i wplatywania niuansów w grze aktorskiej Larson. Podobało mi się rekonstruowanie jej przeszłości i samozwątpienie. Z drugiej strony brakowało może poczucia tego, że mamy tutaj do czynienia z grą o wysoką stawkę, ale trzeba przyznać też, że Annie Boden i Ryanowi Fleckowi udało się obejść bez patosu, a zarazem uwypuklić dobrze emocjonalne akcenty. Wszelkie humorystyczne akcenty były przemycone w sposób raczej stonowany, a i tak spełniły swoją rolę. Konstrukcyjnie nie miałbym jednak wiele mu do zarzucenia i powiedziałbym, że jest to film kompletny. Nawet taki Jude Law, będący ostatecznie pionkiem, wypadł niezwykle charyzmatycznie i ze świetną prezencją na ekranie w każdej scenie.
Kapitan Marvel nie jest kinem wybitnym, ale jest odświeżająco dobry i ma serce we właściwym miejscu. To głównie show Larson i Jacksona, którzy mają ze sobą świetną chemię – trochę szkoda natomiast udziału Billa Mendelssohna, który większość filmu był schowany za CGI. Film nie zapada szczególnie w pamięć, ale poziom atrakcji dobrze rozłożył się przez cały seans. Obraz nie redefiniuje kina superbohaterskiego, ale – podobnie jak ostatnio Ant-Man 2 – zapewnia dobrą odskocznię od z lekka kreatywnej stagnacji MCU. Kapitan Marvel cenię przede wszystkim za to, że nie przedstawia nam hiper-wyidealizowanej postaci, którą mamy podziwiać, lecz kogoś tak skłonnego do błędów i ułomności, jak my sami.
Ocena filmu: 4/6