Powrót

Za dużo Disney’a w Marvelu. Recenzja filmu “Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni”

Zwiastuny “Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni” zapowiadały nam coś odmiennego od tego, co do tej pory oglądaliśmy w ramach filmów uniwersum Marvela. Gdyby nie tytuł i logo Marvel Studios, niektórzy mogliby uznać, że to zupełnie odrębny film łączący w sobie sztuki walki i tajemniczą magię. Po seansie jestem rozdarty, jeśli chodzi o ocenę tego filmu, ponieważ pierwsza połowa filmu była znakomita, ale druga część została obdarta z tej wyjątkowości i sięgnięto po najprostsze narzędzia, by zakończyć film.

“Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni” – recenzja filmu

Nie tylko wydarzenia kilku ostatnich produkcji poprzedniej fazy MCU, ale także oczekiwania widzów powodują, że studio musi sięgać po bohaterów, którzy nie grają pierwszych skrzypiec w tym uniwersum. O ile szersza widownia doskonale zna Iron Mana, Hulka i Kapitana Amerykę, o tyle inni pozostają niespodzianką czekającą na odkrycie. Studio kilkakrotnie udowodniło, że potrafi nie tylko celnie wskazać kolejną gwiazdę uniwersum, ale także bardzo umiejętnie przedstawić ją publiczności i wprowadzić do uniwersum. Przed “Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni” stało nie lada zadanie, bo to kolejny film z kategorii origin, a te muszą trzymać się pewnych schematów, by po prostu zadziałały.

Cała struktura filmu nie jest wyjątkowa, ale doskonale wiedzieliśmy to już przed jego premierą. Głównego bohatera musimy bliżej poznać, jego historia musi zostać nam przedstawiona, ale bez szczegółów, które ujawnione są później. To pozwala przygotować zwroty akcji, wprowadzić czarny charakter oraz przedstawić przed głównym bohaterem zadanie do wypełnienia. Nie może oczywiście zabraknąć wątku miłosnego, który od początku jest wręcz oczywisty, ale wszyscy muszą udawać, że nie wiedzą, o co chodzi. Przy okazji dojdzie, oczywiście, do jego przemiany (a być może także innych postaci), zaś pomiędzy poważnymi scenami wplecione zostaną humorystyczne wstawki rozluźniające atmosferę i sprawiające, że poczujemy się lepiej w trakcie seansu.

Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni delikatnie przełamuje niektóre schematy

To nie jest jednak recepta na sukces, bo dziś należy wykazać się większą dozą kreatywności i wyczucia, by zaciekawić widza. Przeniesienie akcji w nowe miejsce i przedstawienie innej kultury nie wystarczy, byśmy się czymś zachwycili. Należy wprowadzić kilka elementów zaskoczenia i wymieszać gatunki, choć i to nie musi być wystarczające. Musimy poczuć efekt świeżości, a pierwsza część filmu “Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni” nam tego dostarcza. Poznajemy kogoś zupełnie nowego, jego codzienność nie pasuje do historii rodziny, którą poznaliśmy w retrospekcjach, a balans pomiędzy powagą i humorem jest tak świetnie wyważony, że pierwsze kilkadziesiąt minut mija niezwykle szybko.

Dorastający w San Francisco Shaun jest parkingowym. Swoje zmiany w pracy często dzieli z Katy, którą uznaje za swoją przyjaciółkę. Wszyscy wokół dostrzegają w ich relacji potencjał na związek, obydwoje jednak temu zaprzeczają. Ich życie mija w przyjemnej atmosferze, nie starają się dołączyć do wyścigu szczurów, a na komentarze znajomej, która wypomina im brak starań o wykorzystanie maksimum swojego potencjału reagują oburzeniem. Dość szybko jednak będą musieli zmienić swoje podejście, bo przeszłość Shauna zaczyna go doganiać i będzie zmuszony wrócić do domu rodzinnego. Po drodze poznajemy jego siostrę, która obrała całkiem inną ścieżkę po tym, jak również uciekła spod opieki ojca. Ich drogi rozeszły się po śmierci matki Li, którą desperacko do życia będzie starał się przywrócić ojciec Xu Wenwu, który był gotowy zrezygnować ze swoich celów i tajemniczych pierścieni, gdy założył rodzinę. Czy ponownie spotkanie wszystkich członków położy kres problemom?

Najjaśniejsze elementy Shang-Chi i legendy dziesięciu pierścieni

Bardziej uważni widzowie nie powinni być zaskoczeni żadną nową informacją i zwrotem akcji w “Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni”, ponieważ fabuła jest niesamowicie prosta. Jest ona jednak zaserwowana w tak atrakcyjnej formie, że przez większość czasu mi to w ogóle nie przeszkadzało, ponieważ sceny walki robią naprawdę potężne wrażenie. Szczególnie wtedy, gdy na ekranie nie oglądaliśmy wykreowanych komputerowo scen, lecz nakręconych z udziałem aktorów i dublerów potyczek niewymagających licznych cięć. Pojedynek w pędzącym ulicami San Francisco autobusie bez hamulców to najjaśniejszy punkt całego filmu i z wielką ochotą będę do niego wracał w przyszłości. Podobnie jak do humorystycznych scen, które wypadały znakomicie dzięki wcielającej się w Katy Awkwafinie znanej z “Kłamstewka”. Zastosowanie CGI w tej sekwencji nie przeszkadzało, bo nawet gdy byliśmy świadkami mało prawdopodobnych scen, to wszystko układało się tak zgrabnie i w rytm znakomicie dobranej muzyki, że ten rozdział filmu mógłby się nie kończyć.

Scenarzyści przeszarżowali

Część środkowa jest tylko minimalnie gorsza, a podróż do Makau wraz z częścią bohaterów to nie lada przygoda. Niestety, później zaczynają się kłopoty, ponieważ film wpada w pułapkę historii typu origin i serwowane nam są przewidywalne banały, a sceny walk przybierają mało pociągającą formę, ponieważ zamiast popisów kaskaderskich oglądamy efekty pracy grafików komputerowych, czego pełno w innych filmach. Niepotrzebnie, w mojej ocenie, tak licznie wprowadzone są też elementy baśniowe i zakorzenione w mitach oraz legendach, które na kilkadziesiąt minut szufladkują film pośród wielu typowych produkcji zza wielkiego muru. Być może było to potrzebne, by udobruchać tamtejszą widownię, ale zamiast uatrakcyjniać film, czyni go powtarzalnym. Nie mogło to też nie wpłynąć na finał, którego przewidzenie nie wymaga kryształowej kuli, bo chyba wszyscy wchodzący na salę kinową wiedzieli, do czego będzie prowadzić historia w “Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni”.

Shang-Chi wróci i nie tylko on

Na pochwałę na pewno zasługują aktorzy sprawnie władający sztukami walki oraz ich dublerzy, bo to prawdziwa ozdoba tego filmu. Wizualnie nie jest to jednak perełka, bo produkcja wpisuje się w ogólne trendy superbohaterskiego kina, gdzie w pewnym momencie z natłokiem CGI należy się po prostu pogodzić. Na najbadziej zagorzałych fanów Marvela czekają pewne niespodzianki, ale nie tak dużo, jak niektórzy mogliby się spodziewać. “Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni” wprowadza tytułowego bohatera w uniwersum Marvela, ale nie tak zwinnie, jak liczyłem. Dodatkowe sceny (w środku napisów oraz po napisach końcowych) wyraźnie zwiastują nadchodzące inne produkcje, a dopisek o pewnym powrocie Shang-Chi dopełnia formalności w kontekście sequela.


Przeczytaj więcej recenzji i tekstów na temat filmów:

(1393)