Zapowiedź “Finch” nie do końca zdradzała, jaki to będzie film. Prawie osamotniony bohater Toma Hanksa, którego najlepszym kompanem jest pies i dziwaczny, acz przyjacielsko nastawiony robot to trio, które w post-apokaliptycznej scenerii mogło nas srogo rozczarować. Po seansie potrzebować będziemy chwili by się otrząsnąć, ale nie dlatego, że będziemy niespełnieni, lecz z powodu dawki emocji i frajdy, jaką ta skromna obsada była nam w stanie zaserwować.
“Finch” – recenzja nowego filmu w serwisie Apple TV+
Tematyka post-apo nie jest obecnie tak eksplorowana jak w poprzednich latach, ale wciąż wracamy do okoliczności, w których Ziemia staje się niezwykle nieprzyjaznym nam miejscem, a głównym bohaterem produkcji jest samotnik, który stara się przetrwać w tych koszmarnych okolicznościach. Wtedy bardzo istotne jest, by był on postacią, która nas zaintryguje, szybko przekona do siebie i nada odpowiedni ton całej produkcji. Dobrze wiemy, że Tom Hanks potrafi to osiągnąć, bo pamiętamy jego występ w “Cast Away. Poza światem”, gdzie wcielił się w nowoczesnego Robinsona Crusoe. Tym razem dano mu trochę inną szansę na wykazanie się swoimi umiejętnościami i – zdradzę to już na samym początku – sprawdził się w tym doskonale.
“Finch” postapokaliptyczna opowieść o człowieku, psie i robocie
“Finch” zabiera nas w niedaleką przyszłość, w której Słońce zamiast być naszym sprzymierzeńcem, staje się naszym wrogiem. Podziurawiona warstwa ozonowa nie powstrzymuje wrogich promieni, dlatego poruszać się można tylko w odpowiednim skafandrze lub należy chować się w cieniu. Tytułowy bohater był pracownikiem ośrodka naukowego, dzięki czemu ma możliwość funkcjonować w miarę normalnie, ale regularnie musi mierzyć się z trudem zdobywania pożywienia i innych zapasów. Wiernie towarzyszy mu pies Sam, ale Finch wie, że nie będzie mógł się nim dłużej zajmować. Właśnie dlatego tworzy robota Jeffa.
Mogłoby się wydawać, że relacja na ekranie pomiędzy tak zwariowaną trójką postaci nie będzie miała prawa zadziałać na tyle, by wziąć na swoje barki ciężar całego filmu, ale jak bardzo można się było mylić! Finch, Sam i Jeff to kompani, którzy znakomicie uzupełniają się w tym filmie, a wszystko utrzymane zostało w znakomitej atmosferze. Ta przepełniona jest mocnymi emocjami, które chwytają wielokrotnie widza za gardło, by chwilę później pozwolić mu się uśmiechnąć, gdy robot okazuje się bardziej ludzki od wielu ludzi. Bywają też momenty zwątpienia w misję Fincha, która zakłada przedostanie się na drugą stronę kraju, gdzie droga wiedzie przez niebezpieczne pustkowia, ale regularnie otrzymujemy powody do refleksji, analiz czy wręcz zadumy nad tym, jak dziś funkcjonujemy. Jak niewiele trzeba, by zbudowana przez wieki cywilizacja straciła rację bytu.
Efekty specjalne, które pomagają. Jeff to prawie-człowiek
Film opiera się w dużej mierze na efektach specjalnych, gdzie głównym obiektem ich zastosowania jest oczywiście robot Jeff. Nie został on jednak stworzony od podstaw w CGI, lecz wyśmienicie zagrał go odpowiednio ucharakteryzowany Caleb Landry Jones. Graficy komputerowi mieli tylko za zadanie ożywić twarz robota oraz wymazać wszystkie elementy wskazujące na to, że wewnątrz skomplikowanej konstrukcji znalazł się człowiek. Wszyscy spisali się na medal, ponieważ swoją gestykulacją, mimiką twarzy i głosem, a także sposobem poruszania się Jeff błyskawicznie zyskuje naszą sympatię. Jego nieporadność oraz (nie)wiedza pokazują, ile znaczą ludzkie doświadczenia, które są o wiele ważniejsze od suchych faktów i liczb. Jeśli to miało pokazać, że sztuczna inteligencja nieprędko będzie w stanie dorównać ludziom, to film dobrze to wyraża, ale daje też pewną nadzieję na to, że możemy w takich maszynach mieć pewne oparcie.
Efekty specjalne filmu nie wykraczają daleko poza prace nad Jeffem, bo drugim najważniejszym elementem są burze piaskowe. Te zdradzają mniejszy budżet, którym dysponowali twórcy, ale w żaden sposób nie obniża to mojej oceny, ponieważ tam, gdzie “Finch” miał coś osiągnąć, to mu się to udało. Wielokrotnie powtarzana przez innych fraza pojawi się i w tym tekście, bo film faktycznie chwyta za serducho w wielu chwilach i po dwugodzinnym seansie poczujemy się nieco lepiej, może nawet podniesieni na duchu. Ogromna w tym zasługa Toma Hanksa, który ponownie staje na wysokości zadania i kreuje postać, której nie da się nie lubić. Od początku pałamy do niego ogromną sympatią, kibicujemy mu i trzymamy kciuki za każdą wyprawę, na którą wyrusza. Imponuje nam jego zaradność i samodyscyplina, współczujemy mu i chcemy, by nic złego mu się nie przytrafiło. To nie jest łatwe w osiągnięciu, więc możemy tylko ukłonić się przed Panem Hanksem.
Przepiękny seans. Pod każdym względem
“Finch” oczywiście trafił na Apple TV+ w znakomitej oprawie audiowizualnej. Otrzymujemy rozdzielczość 4K z Dolby Vision i dźwiękiem Dolby Atmos. Ten ostatni ma szansę wybrzmieć tylko w bardziej dynamicznych scenach (np. przy burzy piaskowej), ale jeśli chodzi o obrazek, to naprawdę trudno tu się o cokolwiek przyczepić i z odpowiednim sprzętem na pewno będziecie mogli nacieszyć oczy (i uszy) przez te dwie godziny. Raczej mało kto zatęskni podczas takiego seansu za kinem, ale na pewno się tacy znajdą, ponieważ warto poświęcić się temu filmowi w 100% i nie przerywać go ani nie sięgać po telefon reagując na powiadomienia.
Jeśli zapytacie, czy warto obejrzeć ten film, to można odpowiedzieć wprost: tak. Po ostatniej scenie na pewno nie poczujecie, że straciliście te dwie godziny, a to jak bardzo przemówi do Was “Finch” zależy zapewne w dużej mierze od osobistych odczuć, ale z pewnością nie będziecie wobec tego, co zobaczycie obojętni. A o to przecież chodzi w takich filmach.
Przeczytaj więcej recenzji i tekstów na temat filmów:
- “Dom Gucci” – dzieło sztuki czy niedosyt? Recenzja filmu
- To nie jest na całe szczęście film biograficzny księżnej Diany. Spencer – recenzja
- Przepięknie straszny horror! “Poroże” – recenzja filmu, który czeka w kinie
- “Halloween zabija”, ale wróci za rok. Oby w lepszym stylu. Recenzja filmu
- Warto było czekać na wersję 4K. Serial “Pajęczyna” na Player – recenzja
- Spektakl, który wymaga najlepszego kina. Diuna – przedpremierowa recenzja
(1331)