Powrót

To nie jest na całe szczęście film biograficzny księżnej Diany. Spencer – recenzja

Zapowiedź filmu twórcy “Jackie” to wystarczająca zachęta na seans, a gdy okazuje się, że zamierza on pokazać na ekranie inną silną kobiecą postać, jaką jest księżna Walii, mamy prawo oczekiwać produkcji najwyższych lotów. Jak wypadł “Spencer” Pablo Larraína? Nasza recenzja.

Film “Spencer” od twórcy “Jackie”. Podobne, ale zupełnie inne – recenzja

Obsadzenie w roli Jackie Kennedy Natalie Portman nie odbiło się takich echem, jak zapowiedź wcielenia się w księżną Dianę Kristen Stewart. Aktorce trudno uciec od łatki tej dziewczyny ze “Zmierzchu”, co udało się już Robertowi Pattinsonowi. Jeśli miałaby przekonać nieprzekonanych, to właśnie “Spencer” był dla niej okazją do wykazania się. Larraín powierzył jej powodzenie całego swojego projektu, bo podobnie jak na barkach Portman spoczywał sukces “Jackie”, tak i “Spencer” nie mógłby się udać bez odpowiedniego występu Stewart. Nie można jednak zapominać o tym, jak kreowany i przedstawiany jest świat w obydwu filmach. Przywiązanie do szczegółów, starannie zaplanowane kadrowanie oraz nienaganna scenografia oraz kostiumy, to przymioty filmów Pablo Larraína, które nadają charakteru całej produkcji, więc nie inaczej było także w “Spencer”.

Gdybym nie miał za sobą seansu “Jackie”, nie sądzę bym był gotowy na wybranie się na “Spencera”, a i tak zostałem zaskoczony. Dodam tylko, że i na plus, i na minus, bo reżyser ewidentnie próbował zrobić kilka rzeczy inaczej i bardziej tym razem. Ponownie wybiera jeden konkretny okres z życia głównej bohaterki, ale tym razem zawęża czas akcji filmu. Zamiast kilku tygodni, obserwujemy zdarzenia z trzech świątecznych dni w 1991 roku, gdy rodzina Windsorów zbiera się, by celebrować Boże Narodzenie. Od samego początku czuć, że Pablo Larraín będzie starał się coś udowodnić, do czegoś przekonać widza. Pokazuje komentowane od lat wydarzenia na swój sposób, znacznie wykraczając poza to, co realne i namacalne.

Co działo się w głowie księżnej Diany w grudniu 1991 roku?

Nie ma żadnych oporów przed zaprezentowaniem dosadnie tego, co mogło dziać się w głowie Diany Spencer tamtego roku. Oczy wszystkich były wtedy skierowane właśnie na nią, także z powodów niezależnych od niej, dlatego księżna czując wzrok tłumów na sobie nie zawsze panuje nad swoim zachowaniem. Buntuje się, stara się znaleźć winnych danej sytuacji, próbuje łamać schematy i tradycje, jednocześnie tracąc kontakt z rzeczywistością, co Larraín próbuje zobrazować na wiele sposobów. Niestety, trudno nie odnieść wrażenia, że chwilami przeszarżował. Takie artystyczne podejście mogło dobrze wypadać na kartach scenariusza i na planie, ale w montażu można dostrzec zbyt usilne proszenie się o uwagę. Muzyka nie bywa głośna, lecz zbyt głośna, a niektóre sceny po prostu się dłużą.

A szkoda, bo Kristen Stewart z aptekarską dokładnością opanowała gestykulację, mimikę i język ciała księżnej i błyszczy na ekranie podobnie jak Natalie Portman w “Jackie”. Pytanie, czy to reżyser wykazuje się takim doskonałym wyczuciem oferując role odpowiednim aktorkom, czy to staranny proces castingu, efekty ciężkiej pracy i współpraca z reżyserem przynoszą takie rezultaty. Być może po trochu wszystkiego, ale najważniejsze jest to, że aktorki żyją swoimi postaciami i sprawiają wrażenie, że mogłyby nimi być także poza kamerą, gdyby tylko znalazło się dla tego jakieś uzasadnienie.

“Spencer” jest dopieszczony pod każdym technicznym względem

Jak wspominałem, “Spencer” błyszczy w kontekście scenografii i kostiumów. Momentami można odnieść wrażenie, że ogląda się dokument nakręcony kilka dekad temu, bo odtworzone lokalizacje i stroje znakomicie współgrają z formą, w jakiej zrealizowany jest film. Reżyser nieprzypadkowo wybiera format 1.66:1, który jest bliższy tradycyjnemu 4:3, aniżeli kinowemu 2.39:1, ponieważ właśnie takie proporcje boków obrazu były w tamtym okresie popularne i najczęściej stosowane. Gdyby obraz był szerszy, na pewno odczulibyśmy filmowość przedstawianych wrażeń, bo do takiego widoku przywykliśmy, ale obraz 1.66:1 oddziałuje na nas inaczej, trochę oszukując widza, że ma styczność z czymś nakręconym lata temu. “Spencer” wpływa na widza w ten sam sposób, co “Jackie” i jest to naprawdę skuteczna metoda.

Nie mogę jednak wypowiedzieć się w takim tonie na temat muzyki. Ponownie nawiążę do filmu “Jackie”, bo tam wydawała się ona integralną częścią filmu i gdy balansowała na krawędzi przesady, potrafiła zamilknąć w odpowiednim momencie. W “Spencer” wydaje mi się ona bardziej oderwana od opowiadanej historii, nie zawsze właściwe odzwierciedla przedstawiane wydarzenia, a w niektórych scenach jest jej po prostu za dużo. Jest zbyt głośna, zbyt irytująca i próby utrzymania przez nią napięcia spełzają na niczym, bo zamiast przejęcia czułem niechęć i wybijało mnie to z rytmu. Kompozycje Jonny’ego Greenwooda są bardzo emocjonalne, ale – moim zdaniem – niewłaściwie wyważone.

O czym naprawdę jest film “Spencer”? Czy warto go obejrzeć?

“Spencer” nie opowiada o życiu księżnej Diany, nie ma na celu wybielania jej czy oczerniania, lecz próbuje pokazać coś, co nie wszyscy zrozumieją. Film w dużej mierze skupia się na jej relacji z dwoma synami – Wilhelmem i Henrykiem – dzięki czemu można poznać ją z zupełnie innej strony, niż osoba, która ma do czynienia z rodziną jej męża Karola. To jeden z największych plusów filmu, podobnie jak brak skoków w czasie czy retrospekcji, które mogłyby nawiązać do najbardziej tabloidalnych wydarzeń w historii jej życia. Zamiast tego wchodzimy do głowy Diany, obserwujemy wydarzenia z jej perspektywy z surową oceną świata zewnętrznego jako komentarz. To nie jest łatwy seans, ale zdecydowanie warty 2 godzin spędzonych przed ekranem.


Przeczytaj więcej recenzji i tekstów na temat filmów:

(762)