Najnowsze dzieło Jamesa Mangolda (reżysera “Logana”), “Le Mans ‘66” z Mattem Damonem (projektant samochodów Carroll Shelby) i Christianem Bale’em (kierowca / inżynier Ken Miles) ukazuje fascynujący kawałek historii motoryzacji. Film jest jednocześnie tak wybitnie zrealizowany i niemniej świetnie zagrany, że z powodzeniem może przypaść do gustu nawet osobom, które za autami nie przepadają. Siła tego obrazu niekoniecznie wynika z samochodów samych w sobie, lecz tego, kto je prowadzi (i tworzy) i jaką cenę musi przypłacić z tego tytułu.
Zobacz zwiastun filmu [trailer 1] [trailer 2] |
“Le Mans’ 66”, zupełnie jak sugeruje jego oryginalny tytuł (“Ford v Ferrari” – strzelam, że zmieniony by nie budzić skojarzeń z “Alien vs Predator”) to film pełen starć. I nie tylko chodzi mi tutaj o ten tytułowy pojedynek gigantów motoryzacji (swoją drogą niekoniecznie w stylu “Potężnych Kaczorów”). To także konfrontacje impulsywnego i ekscentrycznego Milesa z (idealistycznym acz pragmatycznym) Shelbym, a następnie Shelby’ego z ekipą marketingową i kierownictwem Forda, czy też ego prezesów tytułowych firm.
Z drugiej strony to również pojedynek człowieka z maszyną i starcie samochodu z (nieubłagalnymi) prawami fizyki w dążeniu do perfekcji. Mangold nie idzie tutaj na łatwiznę i nie sięga po formułę niczym z Rocky’ego, a zamiast tego serwuje nam wyboistą, aczkolwiek spektakularną drogę fabularną.
Bale gra ekscentrycznego i dość niesympatycznego, szorstkiego i aroganckiego kierowcę Milesa, który jednak jest na tyle nieustraszony, że dzięki jego wyczynom grany przez Damona Shelby jest w stanie dokonać niemożliwego – stworzyć wyścigówkę, która podoła mitycznej ekipie Ferrari. Duet ten jest niesamowity na nieskończenie wiele sposobów i może poważnie zagrozić temu z “Pewnego razu w Hollywood“ (DiCaprio i Pitt). Ich postaci są pełne skaz i stanowią swoje przeciwieństwa pod wieloma względami – ale zarazem wiedzą, że potrzebują siebie nawzajem.
Elementem, który niezwykle podobał mi się w filmie był nacisk na utarczki Shelby’ego (i pośrednio też Milesa) z biurokracją Forda – uważam, że to niezwykle uniwersalny wątek bezlitosnej korporacyjnej machiny. Pomimo tego, że obraz Mangolda odnosi się do lat 60. – nadal można go odnieść do czasów współczesnych. Często idealna wizja speców od wizerunku jest niepraktyczna z punktu widzenia ludzi, którzy wykonują ciężką i ryzykowną pracę, a szefostwo zupełnie nie ma pojęcia, jak to wygląda po drugiej stronie. Swoją drogą, Tracey Letts grający Henry Forda II, Jon Bernthal w roli Lee Iacocci (szef marketingu) oraz przypominający Steve’a McQueena Josh Lucas (jako Leo Beebe, menedżer działu wyścigowego) wykonali kawał dobrej roboty.
Film nakręcono i zrealizowano w znacznej mierze używając efektów praktycznych oraz kamer analogowych, z jedynie subtelnie wplecionym CGI. Większość scen odgrywali zresztą prawdziwi kierowcy, a nie cyfrowe manekiny w wirtualnych brykach. To widać, słychać i czuć – pewnych rzeczy, przede wszystkim autentyczności, nie da się po prostu kupić pieniędzmi. Mangold wraz z operatorem Phedonem Papamichaelem (“Nebraska”) rewelacyjnie odwzorował poczucie pędu i buzującej adrenaliny płynącej z narastającej prędkości, a do tego mistrzowsko spotęgował to muzyką. Wydawałoby się, że w tego typu produkcji wystarczyłaby sama orgia silników. Jednak ścieżka dźwiękowa Michaela Giacchino idealnie wtapia się w odgłosy wyścigu, nigdy ich nie tłumiąc, a jednocześnie wnosi do nich bardzo wiele.
Sekwencje na torach Daytona oraz Le Mans, jak również niektóre z próbnych jazd Milesa i Shelby’ego zapierają dech w piersiach. Niebezpieczeństwo czyha na każdym zakręcie, a my czujemy jak śmiertelnie groźne są tego typu wyczynowe zawody. Sam film w sobie – nie tylko wyścigi, ma idealne tempo, pomimo swoich 2,5 godzin trwania.
“Le Mans ‘66” jest niezwykle wartościowym filmem traktującym o tematyce sportowej ze względu na wyraziste postaci, zjawiskowe sceny wyścigów (jeśli macie szansę – koniecznie zobaczcie w IMAX), ale i przede wszystkim na to, że splot wydarzeń w fabule obraca się wokół konfliktu wszystkiego ze wszystkim. Przy okazji dzieło Mangolda (oparte w dużej mierze na faktach, ale ja ich nie znałem) wcale nie kończy się w oczywisty i przewidywalny sposób i dodaje nutkę cynizmu na koniec, chociaż jest bardzo inspirujące w swoim wydźwięku.
Film “Le Mans’ 66” wchodzi na ekrany polskich kin od 19 listopada.
Ocena filmu: 5,5/6
Możecie również u nas przeczytać:
- Joker | RECENZJA | W paszczy szaleństwa
- Ad Astra | RECENZJA | Brad Pitt wznosi się ku gwiazdom
- Pewnego razu w Hollywood | RECENZJA | Tarantino totalny
- Disney+ – premiera The Mandalorian. Sprawdziliśmy nowy serial Star Wars!
- Zombieland: Kulki w łeb | RECENZJA | ta kontynuacja ma zomb
(1474)