John Carpenter nakręcił niemal trzy dekady temu „W paszczy szaleństwa”, fascynujący ale obarczony dużą reżyseryjną skazą film z Samem Neilem i Jurgenem Prochnowem. Traktował on o ożywających dziełach sztuki i rozmyciu granic pomiędzy rzeczywistością, a ramami w jakich umieszczone są postaci. Velvet Buzzsaw w pewnym sensie jest pochodną dzieła Carpentera. Ta produkcja Netflixu z 2019 roku w reżyserii Dana Gilroya z Jakiem Gyllenhaalem w jednej z głównych ról jest jednak bliższa kinu europejskiemu aniżeli ekscentrycznemu amerykańskiemu horrorowi. Gilroy i Gyllenhaal już raz stworzyli nie lada duet w Nightcrawlerze, ale tutaj zamiast krajzegi wyszła im razem co najwyżej strugaczka.
Mam jednak teorię na temat partnerstw filmowych z Netflixem. Jest w nich coś z Assassin’s Creed. Przy umiarkowanych budżetach (tutaj 21 mln USD) nie niosą ze sobą wielkiego ryzyka finansowego. Zupełnie jak w grach AC, gdzie śmierć nie ma praktycznie żadnych konsekwencji. Dlatego też być może nie zachodzi do końca stosowna kreatywna alchemia, bo twórcom zakradają się do podświadomości myśli, że i tak ich dzieła nie będą finansowymi klapami.
Velvet Buzzsaw imponuje obsadą. Poza Gyllenhaalem mamy tutaj Rene Russo (także z Nightcrawlera), Toni Collette (Hereditary), Johna Malkovicha, Toma Sturridge’a, Zawe Ashton, Billy’ego Magnussena (Wieczór gier) czy Natalię Dyer (Stranger Things). Wspomniałem wcześniej o „europejskości” tego filmu – miałem na myśli ją w takim klasycznym stylu z lat 70., gdzie tego typu kino często zawierało nagle ucinane wątki, które nigdy nie były dopowiadane. Dlatego też postaci te są zarysowane jedynie w funkcjonalnym minimum, a całość przeplata się w jakiejś fantazyjnej machinacji świata sztuki.
Niestety pomimo tego, że film traktuje o ożywających dziełach sztuki, które w kreatywne sposoby mordują ludzi, nigdy nie zbliża się intelektualnie do tego, czego Cronenberg dokonał w Videodrome ani ExistenZ. Tam dwa media, film oraz gry wideo w bardzo zręczny sposób burzyły granice pomiędzy tym, co realne, a co częścią danego środku przekazu. Na nieszczęście, pomimo wystawnej atmosfery i wielu odwołań do sztuki (postać Gyllenhaala to krytyk), dzieło Gilroya nie dostarcza żadnego głębszego komentarza na temat sztuki samej w sobie, poza ewentualnym nadużyciem jej w imię własnej chciwości (co jak na cały ten otaczający nas artystyczny splendor, w każdym sensie tego słowa, jest zbyt banalne).
Przez pewien czas miałem wrażenie, że to taki metodyczny film który pozornie donikąd nie zmierza (choć główny motyw morderczej sztuki był w nim jasny) i poświęca głębię postaci dla niezgłębionej tajemnicy, łącząc wszystko w przemyślanym kręgu, aby zakończyć się subtelną puentą, która sprawi, że na końcu przewartościujemy całość. Myliłem się jednak – nadałem artyście głębi na wyrost tam gdzie jej ostatecznie nie było. Ostatecznie Velvet Buzzsaw okazał się z lekka ekscentrycznym filmem z dużym potencjałem, ale kompletnie niezdecydowanym czym ostatecznie chce być. Zbyt wiele elementów jest tutaj przesadnie zrównoważonych. Jakby Gilroy miał w głowie sto pomysłów na raz bojąc się uśmiercić jakiegokolwiek z nich z osobna, ale w ten sposób wszystkie z nich obumarły jednocześnie.
Ocena filmu – 3/6
(921)