Powrót

Szybcy i wściekli w kosmosie. Dosłownie i w przenośni. Recenzja światowego hitu numer 9

Franczyzy “Szybcy i wściekli” nie trzeba nikomu przedstawiać, bo trwająca od 2001 roku seria filmów cieszy się przeogromną popularnością. Jest to o tyle zastanawiające, że od kilku lat widzowie regularnie narzekają na rozwiązania fabularne i oderwane od rzeczywistości popisy kierowców, ale regularnie meldują się w kinach. Co film, studio cieszy się z gigantycznych wpływów z biletów, a to powoduje, że Vin Diesel ani myśli o rezygnacji z kury znoszącej złote jaja. Być może zadowala go tworzenie takich filmów w równym stopniu co powiększanie majątku, ale po premierze “Szybcy i wściekli 9” powinien wyjechać na urlop i głęboko zastanowić się nad tym, co planuje pokazać w częściach 10. i 11. Jeśli obydwa filmy będą napisane i zrealizowane w tym samym tonie co bezpośredni poprzednik, to – o kurcze, mamy problem.

Szybcy i wściekli 9 – recenzja filmu. Gorzej być nie może?

Ci, którzy są na tyle dojrzali wiekiem, by pamiętać debiut “Szybkich i wściekłych” oraz dwóch pierwszych sequeli, na pewno ciężko znoszą premiery kolejnych filmów. Doskonale pamiętam swoje pierwsze spotkanie z sagą “Fast and Furious” i inspirowane nią wszystkie inne gałęzie przemysłu od zabawek po gry komputerowe. To wtedy w restauracjach sieci McDonald’s pojawiły się resoraki z podświetleniem neonowym pod karoserią, a na ekranach komputerów zachwycały nas kolejne odsłony gier “Need for Speed” traktujące o nielegalnych ulicznych wyścigach. Wisienką na torcie tego okresu było “Tokio Drift” i “Need for Speed: Carbon”, które skupiały się na jeździe w kontrolowanym poślizgu.

Mimo, że w kolejnych filmach powracała oryginalna para bohaterów, a w drugiej linii pojawiały się lubiane i znane postacie, to pomysłowość twórców zaczęła być męcząca. O ile na trzy pierwsze filmy można było patrzeć z przymrużonym okiem, to kolejne kilka filmów lepiej oglądać z jednym zamkniętym okiem mrużąc to drugie. “Szybko i wściekle” było swego rodzaju ostrzeżeniem – auta pędzące z zabójczą prędkością po tunelach wewnątrz skalistych gór były widowiskiem w większości wygenerowanym komputerowo, co powinno sprawić, że widzom zapali się lampka. Gdy doszło do tego, że bohaterowie zasiedli za kierownicami wielu różnych typów aut, w tym czołgów, a w rozgrywce zaczęły się liczyć odrzutowce, łodzie podwodne i misje mające na celu ocalenie całego świata, “Szybcy i wściekli” stali się superbohaterskim kinem akcji z elementami science-fiction.

Oglądając w kinie część 8. bawiłem się świetnie, ale niezliczoną liczbę razy łapałem się za głowę przypatrując się takim głupotkom jak zdalnie aktywowane w setkach egzemplarzy samochody pędzące ku wyznaczonemu celowi. Finał filmu pokazał, że twórcy nie cofną się przed niczym, a “Szybcy i wściekli 9” pod tym względem nie zawiedli. Tym razem cały seans trzymałem się za głowę nie wierząc, że ktokolwiek dojrzały emocjonalnie postanowił to napisać, nakręcić i zmontować. A tu warto dodać, że robił to ten sam człowiek, który odpowiadał za chyba najlepszą odsłonę, czyli “Tokio Drift”. Teraz okazuje się, że seria zdołała przekroczyć granice absurdu, do których wcześniej niebezpiecznie się zbliżała. Wszystko rozbija się o to, że tym razem natłok zbiegów okoliczności, ukrywanych relacji pomiędzy bohaterami i kiczowatych efektów potrafi wręcz uderzyć widza w twarz, a nie pomaga w przyswajaniu tych idiotyzmów fakt, że nawet jeden z bohaterów zdaje się kwestionować niezniszczalność głównej ekipy.

“Szybcy i wściekli 9” ponownie korzystają ze schematu nieznanej widzom i niektórym bohaterom relacji Dominica Toretto. Okazuje się, że ma rodzonego brata Jacoba (John Cena), z którym poróżnił się (mówiąc delikatnie) po śmierci ojca. Jeśli miałbym wskazać choćby jeden atut “F9”, to zdecydowanie byłyby to sceny z retrospekcjami z czasów młodości Doma. Prawdę mówiąc to tutaj upatrywałbym większego potencjału na spin-offy, bo młodzieńcze lata ulubionych postaci mogą skrywać świetne historie do opowiedzenia, które będą znacznie bardziej przyziemne.

Oczywiście skomplikowana relacja dwóch braci powoduje, że będą sobie skakać do gardeł, gdy tylko na siebie natrafią, a w międzyczasie na radarze pojawiają się znana wszystkim Cypher (Charlize Theron) oraz syn dyktatora, który korzystając z głębokiej kieszeni tatusia finansuje swoje chore ambicje. Pomaga mu w tym Jacob, który próbuje udowodnić swoją wartość, a naprzeciwko nich stanie ekipa szybkich i wściekłych. Zagłębianie się w wątki fabularne nie ma większego sensu, podobnie jak podejmowanie próby sensownego wytłumaczenia tego, co dzieje się z niektórymi postaciami. Ich odejścia i powroty to zagrania momentami zaskakują, ale w dłuższej perspektywie powodują irytację, szczególnie ze względu na brak chronologii w ukazywanych się filmach (“Tokio Drift” rozgrywa się po “Szybcy i Wściekli 6”). Powrót Hana cieszy, ale wytłumaczenie jego tajemniczej działalności i upozorowanej śmierci sprawia, że wokół postaci nieobecna jest już ta aura wyjątkowości.

“Szybcy i wściekli” nie są już filmami o nielegalnych wyścigach ulicznych ani samych pojazdach. To kino blockbusterowe oparte o zasadę “więcej, szybciej, głośniej” przestaje po prostu działać, bo tolerancja widzów na sprzyjające postaciom szczęście już się wyczerpała. Gdy słyszymy w trakcie seansu, że istnieje broń pozwalająca włamać się do dowolnego komputera na Ziemi totalnemu laikowi, który będzie mógł np. sterować bronią atomową, to przed oczami mamy raczej coś innego, niż ekipę entuzjastów motoryzacji, którzy potrafią grzebać w silnikach i prowadzić samochód lepiej niż statystyczny kierowca. Być może nauczyli się tego i owego przez te wszystkie lata, ale jakim cudem stali się wyborowymi strzelcami i najemnikami o niebywałej sile, tego już chyba nikt nie wie. Najgorzej jednak patrzy się na brak logiki i konsekwencji w jednej scenie po drugiej, bo to urąga inteligencji widza.

Nie miałbym nic przeciwko takiemu filmowi, gdyby nie nosił on wspomnianego tytułu i nie opowiadał o bohaterach, których pamiętamy sprzed kilkunastu lat. “Szybcy i wściekli” to marka, z którą – jak widać – można zrobić naprawdę wiele, dlatego tym bardziej szkoda, że włodarze podejmują tak irracjonalne decyzje kreując przyszłość jednej z najdroższych franczyz filmowych na świecie. Na całe szczęście nadal można wrócić do trzech, może czterech pierwszych filmów, które doczekały się wydań 4K z HDR-em na płytach Ultra HD Blu-ray oraz w wersji cyfrowej, by poczuć tę satysfakcję z rozpędzającego się auta, za którego kierownicą siedzi bohater znający się na swojej robocie. 


Przeczytaj więcej recenzji i tekstów na temat filmów:

(1304)