Gdyby wielkie, przerośnięte monstra żyły w czasach rzymskiego imperium, to pewnie cesarz nie domagałby się „chleba i igrzysk”, tylko „wielkich potworów i napier*alania”. I zapewne takie też nastawienie ma współczesny widz podchodząc do takiego filmu, jak „Godzilla 2: Król potworów”. Czy z tego rozrywkowego minimum wywiązał się reżyser Michael Dougherty?
Moje podejście do tego fabuły w tego typu filmach jest takie, że mam ją za element drugorzędny. Spodziewałem się, że będzie taka licząc, że wyszedł z tego Duży-Tak-Głupi-Że-Aż-Fajny Film. Niestety okazało się, że „Godzilla 2” jest po prostu kompletnie pusta w środku. Mogę zrozumieć nawet nieumiejętność zaakcentowania ludzkiego dramatu, ale czy ktoś myślał o uczuciach Godzilli, Mothry, Ghidory i Rodana? One zasługiwały na coś lepszego.
Z grubsza chodzi o to, że naukowiec Mark Russell (Kyle Chandler) traci z ręki (a raczej nogi) Godzilli syna i to doprowadza go do rozpadu jego związku z Emmą (Vera Farmiga). Emma wierzy w symbiozę z monstrami. Mark ich nienawidzi. Razem stworzyli oni pewien wynalazek, zwany ORCĄ. Służy on do komunikacji z Tytanami, ale wpada on w ręce „bio-terrorystów” pod wodzą Alana Jonah (świetny aktor charakterystyczny Charles Dance). Razem z nim – Emma i jej córka Madison (Millie Bobby Brown ze „Stranger Things” – niejedyne mrugnięcie do tego serialu). Jak nietrudno się domyślić, Tytani zostają ożywieni, a na Ziemi toczy się totalna rozwałka. Senat, wojsko, organizacja Monarch (dla której pracowali Mark i Emma) oraz bio-terroryści mają różne poglądy na temat tego, jak powinno się postąpić z potworami.
Są tu postaci, którym reżyser oddał dużo czasu na ekranie, ale nic z tego nie wynika. Mamy również ostatecznie gigantyczne bestie, których nawet nie udało się dobrze wykadrować. Jest tu także namiastka szkieletu przyczynowo-skutkowego z różnymi stronami konfliktu i wewnętrznym rozdarciem rodziny Russellów. Okazjonalnie przedziera się refleksja na temat kondycji ludzkiej, stanu naszej planety i konieczności utrzymania na niej równowagi. Wszystkie elementy znajdują się jednak w stanie próżni, są wyłożone w sposób absolutnie płaski i bez żadnych akcentów dramatycznych, emocjonalnych, ani widowiskowo-efekciarskich.
Nawet sceny walk wplecione są w film tak bezceremonialnie, że stają się nieustanną serią przecinków. Bez żadnej kropki. Ani tym bardziej puenty. Na domiar złego „Król potworów” dla mnie wydał się filmem strasznie nudnym, z problematycznym tempem. Nie ratują go również zdjęcia. Wiele scen jest rozmytych, niewyraźnych i mam wrażenie, że nie do końca dobrze uwypuklających połączenie CGI z elementami praktycznymi. Jedynie paleta barw jest względnie atrakcyjna wizualnie.
Michael Dougherty zmarnował każdego aktora (a wielu z nich było świetnego kalibru) tak samo, jak i Tytana. Gdyby jednak ofiarami konwencji filmu „kaiju” pozostali tylko ci pierwsi – wszystko byłoby wybaczone. A tak Warner Bros. marzy się krzyżówka z King Kongiem, a mnie – koniec gry.
ZOBACZ TAKŻE: Rocketman | RECENZJA | Elton John leci wysoko, ale na autopilocie
Ocena filmu: 2,5 / 6
(1481)