Gdy prawie równo dwa lata temu wyszedł Dragon Ball FighterZ, poczułem się naprawdę usatysfakcjonowany. Poprzeczka została zawieszona bardzo wysoko. Gdy więc zaczęto przebąkiwać o pełnoprawnym RPG w świecie smoczych kul – moje oczekiwania były bardzo duże. Czy udało się je spełnić? Cóż…
Z jednej strony to jedna z prostszych recenzji do napisania. Oto w końcu, jako recenzent nie muszę szczypać się w język, by przypadkiem nie zdradzić niczego z fabuły gry. Ta każdemu, kto chociaż raz czytał mangę lub oglądał anime – jest doskonale znana. Cała gra oparta jest na Sadze Z. Grę zaczynamy dokładnie w tym samym miejscu, w którym rozpoczyna się anime – w pięć lat po walce z Piccolo Daimo życie na ziemi płynie spokojnie a my poznajemy syna Goku – Gohana. Na ziemię przybywa straszny Sayianin – Raditz a wraz z nim rozpoczyna się cała historia, którą kończy walka z Buu.
To ma swoje zalety ale i wiele wad
Oglądając kreskówkę, wielokrotnie chciało się krzyknąć, że tę postać by się oszczędziło albo tę walkę zupełnie inaczej rozegrało. Zatem otrzymując do rąk rasowego RPGa, podświadomie oczekuje się, że będzie się miało realny wpływ na wydarzenia. Byłem bardzo ciekawy, jak twórcy sobie z tym poradzą. Świat Smoczych Kul jest szalenie rozbudowany, wielowątkowy i wielowarstwowy więc pomysłów na alternatywne linie fabularne, wydarzenia czy sytuacje. Tymczasem nie mamy absolutnie żadnego wpływu na główną oś fabularną. Goku musi zginąć z rąk Raditza, tak samo, jak Piccolo musi zginąć z rąk Vegety. Nie ma znaczenia, jak bardzo silną postacią w tej sytuacji grasz. Możesz być kilka leveli wyżej od przeciwnika, a i tak nic nie zrobisz. W przypadku zbyt silnego ataku gra zatrzyma walkę i uruchomi odpowiednią cutscenę. Jeżeli więc komuś marzyło się, by pozbyć się Vegety, zanim udamy się na Namek, to z pewnością poczuje się rozczarowany.
- ZOBACZ TAKŻE: Czy Death Stranding to gra roku?
Z drugiej strony gra zdaje się odpowiadać na wiele pytań, na które nigdy nie poznaliśmy odpowiedzi. Zastanawiałeś się, co się działo przez trzy miesiące między walką z Vegetą a lotem na Namek? Czy Gohan podczas treningu z Piccolo nie chciał wrócić do domu? No właśnie, to są takie drobne smaczki, które dodają rumieńców całej historii i sprawiają, że jest ona jeszcze ciekawsza niż kiedykolwiek wcześniej.
Nie samym wątkiem głównym człowiek żyje
Trzeba oddać sprawiedliwość twórcom, bo przygotowali bardzo ładny, szalenie dokładnie odwzorowany świat. Ten podzielony jest na regiony, do których nie mamy jednak dostępu od razu. Oznacza to, że nie możemy poruszać się po całym świecie swobodnie tak, jak byśmy tego oczekiwali. Kolejne fragmenty odblokowywane są wraz z kolejnymi postępami w grze. Szczerze? Nie specjalnie mi to przeszkadzało bowiem te, do których mamy dostęp są na tyle duże, że aż wystarczające.
Wspomniane regiony są dość urozmaicone i co dla mnie najważniejsze – zachowały swoiste DNA z kreskówkowego pierwowzoru. Budynki, ludność, pojazdy – to wszystko wygląda jak żywce wyciągnięte z anime. Ludzie krzątają się po ulicach, niektórzy coś tam gadają pod nosem, samochody poruszają się po drogach. Całość przyciąga wzrok. Prócz miast mamy oczywiście charakterystyczne połacie terenu pokryte skałami, rzeki, jaskinie czy coś na kształt lasów. Wśród tego wszystkiego odnajdujemy starych znajomych jak Pilafa czy androida Ósemkę, a nawet dinozaurów, którzy wraz z rozwojem historii przemieszczają się po krainie, jakby wykonywali jakieś swoje zadania.
Osobną kwestią pozostaje czas, który wytracamy między głównymi zadaniami. Z jednej strony – można być zadowolonym. Wykonujemy zadania, których dokładnie spodziewamy się po naszych bohaterach. Chodzimy więc na ryby, polujemy na dinozaury, a nawet możemy wziąć udział w wyścigach samochodowych. Prawdziwym wypełniaczem czasu są rozsiane po całej mapie „kule Z”, które trzeba zbierać by móc rozwinąć jakąś umiejętność postaci. O tym jednak trochę później.
Są również NPC, ale zadania od nich sprowadzają się do przynieś-zanieś-pokonaj. Jest ich bardzo mało i w dodatku są powtarzalne a co jeszcze gorsze – mają naprawdę niewielki wpływ na rozwój naszych bohaterów. Czemu bohaterów? Przejdę więc do mechaniki gry.
Gdy Son Goku zabraknie, do akcji wchodzi reszta
Podobnie jak w anime, tak i tutaj regularnie żegnamy się z bohaterami. Kto ma zginąć i tak zginie. A jak ktoś ginie nieplanowanych momentach – to widzimy po prostu ekran końcowy. Co więc dzieje się, gdy główny bohater ma planowo zniknąć? Wówczas przejmujemy kontrolę nad innym, zgodnym z linią fabularną bohaterem. Czasem więc kierujemy np. Piccolo, by innym razem kierować działaniami Gohana czy Vegetą. Każdego z nich możemy rozwijać na kilka sposobów. Jednym z nich jest oczywiście levelowanie postaci. Najprostszym sposobem są oczywiście walki. O te nie trudno bowiem niezależnie od regionu, w jakim jesteśmy, wszędzie po okolicy kręcą się roboty Armii Czerwonej Wstęgi. Z początku jest to nawet fajne, ale uwierz mi – już ok. 7-10h gry robi się to zwyczajnie irytujące i meczące. Drugim sposobem jest rozwijanie konkretnych umiejętności bądź ataków. Te można rozwijać za pomocą wspomnianych kul Z, które zbiera się, fruwając po regionie lub uzyskuje się po pokonaniu przeciwnika. Drzewka umiejętności są naprawdę imponujące, ale również i tu jesteśmy w pewien sposób ograniczani. Zatem nie ma szans, by odblokować SSJ3 przed powrotem z Namek.
Ostatni sposób to wszelkie modyfikatory. Możemy rozwijać wiedzę poszczególnych bohaterów, jak również ich połączenia społeczne. Dzięki temu odpowiednio balansując modyfikatorami, możemy uzyskać znacznie lepsze premie. A nowe ataki możemy poznać ucząc się ich w specjalnych miejscach na mapie, zwanych tutaj Poligonami.
To, co dla mnie ważne i na szczęście twórcom się udało – to, że naprawdę czuć różnicę w poziomach bohaterów. Jeżeli 7-poziomowym Goku zaatakujemy robota Armii Czerwonej Wstęgi na 20 poziomie – raczej nie ma szans na jego pokonanie. Dlatego między kolejnymi „węzłami” fabularnymi warto jednak poświęcić chwilę na podniesienie swoich umiejętności.
Dragon Ball Z: Kakarot – Oprawa
Ta jest równie nieregularna, jak cała gra. Z jednej strony – jak wspomniałem – cała gra wygląda jak żywcem przeniesiona z telewizora. Modele są ładne, okolica też. Gorzej to się prezentuje, gdy zwiedzamy ją z naprawdę dużej wysokości – wówczas widać łączenia lub powtarzalność tekstur. Jeszcze gorzej jest, gdy chcemy zobaczyć je z naprawdę bliska, chodząc pieszo po ziemi. Nie trudno zauważyć, że okolica jest złożona z dość prostych obiektów z jeszcze prostszych tekstur. Całość wygląda dość… prosto. Co więcej, niezrozumiałe jest, czemu patrząc na poziom oprawy, gra potrafi porządnie chrupnąć i to nawet na Xbox One X, a raz nawet totalnie się zawiesiła. To niedopuszczalne.
Z drugiej strony postacie są animowane naprawdę fajnie. Przerywniki filmowe potrafią dać satysfakcję, ale najlepsza jest walka. Widać, że włożono w nią naprawdę dużo pracy. Postacie poruszają się szalenie dynamicznie, efekty graficzne walk, szczególnie ataków robią piorunujące wrażenie. Puszczając kamehamehę blisko ziemi, zostaje w niej solidna wyrwa. Rzucając przeciwnika w skały – rozpadnie się ona na kawałki. Do tego efekty świetlne w połączeniu z udźwiękowieniem jest prawdziwym balsamem dla oczu. Nie boję się tego napisać, ale walka w Dragon Ball Z: Kakarot spodobała mi się dużo bardziej niż w Dragon Ball FighterZ. Warto jednak zauważyć, że od ilości efektów na ekranie wariuje czasem kamera. To rzadko kiedy przeszkadza, ale zawsze, wtedy gdy jest najbardziej potrzebna.
Pozostaje oprawa muzyczna. Tam, gdzie wykorzystywane są oryginalne utwory, jest oczywiście wybitnie. Czasem jednak twórcy posiłkują się swoimi kompozycjami a te… są. Na dłuższą metę bywają nawet drażniące, jednak to wszystko rzecz gustu. Zdecydowanie preferuję jednak oryginał.
Dragon Ball Z: Kakarot w podsumowaniu
Naprawdę doszedłeś do tego momentu? Cóż, Dragon Ball Z: Kakarot to jedna z tych gier, których nie ma sensu recenzować. Bo fani i tak kupią, chociażby dlatego, że gier osadzonych w uniwersum smoczych kul jest jak na lekarstwo. Osoby, które zaś Dragon Ballem nie są zainteresowane, nawet nie spojrzą na ten tytuł.
Ja również dobrze bawiłem się przy tej grze, ale trzeba uczciwie przyznać, że chociaż jest to doskonały Dragon Ball, tak RPG jest z tego średnie. To tak naprawdę porządnie rozbudowany FighterZ o linię fabularną i masę ciekawostek. Tylko tyle i aż tyle. Chcę wierzyć, że Kakarot jest początkiem czegoś większego. Kto wie, może za dwa lata dostaniemy kolejny tytuł, który będzie jeszcze bardziej rozbudowany? Uniwersum stworzony przez Akirę Toriyamę jest przeogromne a możliwości, jakie mają twórcy medium praktycznie nieograniczone. Możemy dostać rasowego RPG-a w świecie sprzed wybuchu planety Vegeta albo w po innej stronie galaktyki, gdzie i twórcy i gracze nie będą związani tak bardzo historią.
Dragon Ball Z: Kakarot to świetne przedstawienie kolejny raz historii, którą przecież doskonale już znamy. Jednocześnie ta historia za bardzo ogranicza twórców co w grze zwyczajnie widać. Szkoda, że nie było odważnej osoby, która pozwoliłaby nam poznać alternatywną historię. Fani i tak już grę dawno ograli i nie czekają na mój werdykt a jeżeli jesteś z tych osób, które się wahają – to warto poczekać do pierwszych przecen.
Plusy
- Dragon Ball w wersji RPG!
- Walka
- Oprawa graficzna walk
- Wszyscy znani bohaterzy w jednej grze
- KLIMAT gry!
- Mało zadań pobocznych
- Zerowy wpływ na główną oś fabularną
- Grafika terenów
- Lagi nawet na najmocniejszej wersji konsoli
Ocena gry – 4/6
Cena: 189 zł
Kopię gry dostarczył wydawca – Cenega (data wydania: 17.01.2020)
Inne recenzje gier:
- Resident Evil 3 Remake: 5 powodów, dlaczego warto wrócić do Raccoon City
- Civilization VI | RECENZJA Xbox One PS4 | Król jest tylko jeden
- Frostpunk: Console Edition | RECENZJA | Zima nadeszła – lepsza niż kiedykolwiek wcześniej!
(2529)