Powrót

Rocketman | RECENZJA | Elton John leci wysoko, ale na autopilocie

Muzyka Eltona Johna nie była soundtrackiem do mojego życia. Artystę poznałem dogłębniej dość późno. Starałem się wtedy załatać luki w historii muzyki rockowej, wtedy gdy miałem na słuchanie zdecydowanie więcej czasu niż obecnie. Niemniej, jego początki bardzo przyjemnie mnie zaskoczyły, zważywszy na to, co prezentował w latach 90., w których dorastałem. Do filmu “Rocketman” nie podszedłem więc jako fan, ale oczekiwałem w pełni wyzwolonego przekroju wzlotów i upadków gwiazdy pop-rocka. Tym bardziej zachęcały do tego świetne przyjęcie w trakcie festiwalu Cannes i recenzje krytyków zza oceanu.

“Rocketman” w przeciwieństwie do realistycznych “Narodzin gwiazdy” od samego początku komunikuje widzowi, że będzie fantazją. W odróżnieniu od filmu Bradleya Coopera, dzieło Dextera Fletchera wędruje w klimaty bardziej czysto musicalowe, przełamując tzw. “czwartą ścianę”, ale nie stroni również od trudnych tematów.

Tak, Elton John ewidentnie nie prowadził życia a’la PG-13 i jego ekscesy natury używkowej i (trochę mniej) seksualnej są mocno zaakcentowane. Momentami w filmie przedzierają się poważne dylematy, jak kwestie tożsamościowe, konieczność prowadzenia podwójnego życia i rozczarowania miłosne. Nie wspominając również o walce z nałogami. Miejscami opatrzone są również pewnego rodzaju moralnym komentarzem. Przeważnie jednak nie prowadzą donikąd – głównie dlatego, że postacie otaczające Eltona zdają się być stworzone w próżni.

W moim odczuciu dużo było w “Rocketmanie” potencjału na przenikanie się rozmaitej problematyki, ale ostatecznie sfera emocjonalna okazała się być mocno destylowana. Nawet jeśli wiele pojedynczych wątków były intensywnych, Fletcher nie eksplorował i nie splótł ich nazbyt głęboko. Owszem, od czasu do czasu pojawiła się w mojej głowie refleksja i zaduma, ale nie czułem się niczym porażony.

Mimo wszystko – muzyka i fantazyjne sceny montażu, a także przywiązanie do pewnych natręctw nękających Eltona (fantastycznie granego przez Tarona Egertona) niosą film wysoko. Jedna bombastyczna scena goni drugą, co zresztą jest też odbiciem coraz bardziej ekscentrycznej persony Johna wraz z coraz większym sukcesem, który udaje mu się osiągnąć. Ostatecznie klamrę narracji reżyser spiął w aż nazbyt wygodnym momencie, ale udało mu się zamknąć film poczuciem kompletności.

Co prawda trajektoria narracji w pewnym momencie wskoczyła na autopilota, ale akompaniament muzyki i warstwy wizualno-montażowej pomaga, przynajmniej na kilka chwil, przykryć jej deficyty.

Ocena filmu: 3,5/6


ZOBACZ TAKŻE: Superman, Człowiek ze stali. Warto wracać? | RECENZJA | Wydanie Blu-ray


(938)