Najnowszy obraz Quentina Tarantino jest kursem kolizyjnym dobrej zabawy, scenograficznej autentyczności, postaci przepełnionych skazami oraz dojrzałego meta-komentarza na temat świata filmu.
Oś narracji “Pewnego razu w Hollywood” nie opiera się na konkretnej sekwencji wydarzeń, lecz bardziej traktuje o zmaganiach starzejącego się aktora ze zmieniającym się modelem biznesowym w showbiznesie. I całym bagażu emocjonalnym, jakim ze sobą owe zmiany niosą. Z drugiej strony, między wierszami, jest to także reżyserski komentarz na temat medium kina oraz życia w cieniu innych i przypisywania sobie zasług w cudzym imieniu.
Jest to zarazem celebracja lat 60., ale jednocześnie unikająca gloryfikacji tamtej epoki, chociaż anamorficzne ujęcia (które tylko mogła uchwycić kamera Panavision 35mm) czy też muzyka (Deep Purple, Vanilla Fudge, Paul Revere and the Raiders) nie mogły być już bliższe tamtym czasom. Zresztą, nastawienie Tarantino najlepiej ukazuje scena, w której leci “Mrs. Robinson” Simon & Garfunkel, by następnie bezceremonialnie przeskoczyć do następnego ujęcia nie dbając o to, czy piosenka akurat osiągnie swój zenit.
Mamy tutaj całą plejadę mniej lub bardziej wykolejonych charakterów. Rick Dalton (DiCaprio), zmagający się z alkoholizmem, Cliff Booth (dubler Daltona, grany przez Brada Pitta), prawdopodobnie mający na sumieniu bardzo ciężkie przestępstwo, próżną i zaabsorbowaną sobą Sharon Tate (Margot Robbie), czy też narcystycznego, karykaturalnego Bruce’a Lee. Świat, który zasiedlają te postaci nie jest do końca przyjemnym miejscem, pomimo wszechobecnego hedonizmu.
Są tutaj typowe tarantinowskie momenty: epizodyczne wstawki, fetysz stóp, ultra-przemoc, czy też flashbacki. Te ostatnie nie służą jednak destabilizowaniu formy, lecz raczej dodają dodatkowego kontekstu bądź mają nas po prostu rozbawić. Natomiast przeplatanie fragmentów filmów czy seriali nakręconych z Rickiem, czy ukazywanie go w trakcie realizacji produkcji nie jest tylko humorystycznym przerywnikiem. Wcześniej Tarantino z reguły przelewał swoją personę kinomaniaka w drobnych wtrąceniach. Tutaj z kolei mam wrażenie, że jest to jego totalna refleksja na temat filmu jako środka ekspresji artystycznej i przemysłu rozrywkowego w ogóle. Na dodatek uważam, że jest to zarazem jego najbardziej kompletne dzieło.
Aktorzy są pionkami w rękach studiów i reżyserów, ale i producenci i reżyserzy muszą również liczyć się z wyłaniającymi się nagle trendami i dopasować się pod nie. Ci, którzy desperacko trzymają się przeszłości, wypadają z gry. Nikt nie ma monopolu na długowieczność, sława nie trwa wiecznie. Przy okazji reżyser świetnie ukazuje zjawisko wskrzeszania kariery we włoskich produkcjach, jednocześnie oddając hołd kinu, które sam hołubi.
Jeśli chodzi o zabawę konwencjami, to interesującym kontrastem jest moment, gdy Rick gra w westernie (swoją drogą upodabniając się do Kurta Russella – który nota bene też tu gra małą rolę), podczas gdy Cliff… przeżywa w prawdziwym świecie, na ranczu filmowym Spahna, chwile będące niczym wyjęte z westernu.
Di Caprio i Pitt tworzą świetny duet, z fenomenalnym kontrastem wobec siebie. Rick jest nieustannie wzburzony, pełen kompleksów – Cliff jest kwintesencją stoickości i wyluzowania. Z momentem dość satysfakcjonującego (i zaskakująco pozytywnego jak na Tarantino) finiszu odniosłem wrażenie, że padła tutaj pewna metafora na temat tego jaka jest dola kaskadera. To on może dokonywać najbardziej heroicznych wyczynów, ale ostatecznie nikt o nim nie będzie pamiętał i to aktor zgarnie cały splendor. Dla Ricka poznanie Sharon jest przepustką do dalszej kariery aktorskiej. Ale to może nie on powinien zostać gwiazdą, tylko Cliff. I dla mnie nią był. Zdziwię się, jeśli Pitt za swoją kreację nie zostanie wyróżniony Oscarem.
ZOBACZ TAKŻE: Shazam! | RECENZJA | Wydanie 4K UHD Blu-ray
Ocena filmu – 6/6
(2807)