“Parasite” to najnowszy film Bong Joon-ho, Koreańczyka który wcześniej zdobył uznanie międzynarodowymi produkcjami takimi, jak “Okja” (dla Netflixa) i “Snowpiercer“. Reżyser zdążył już za swoje dzieło zgarnąć w Cannes zarówno Złotą Palmę, jak i nagrodę za najlepszą reżyserię. Superlatyw w jego stronę nie szczędził także Quentin Tarantino, który już przy okazji “Snowpiercera” porównał Bong Joon-ho do Spielberga ze swoich najlepszych lat. W przeciwieństwie do jego dwóch poprzednich filmów, “Parasite” powstał wyłącznie w Korei Południowej. Mam przy okazji taką radę dla Ciebie czytelniku… Chociaż postaram się jak mogę aby zakamuflować kluczowe punkty scenariusza – ostatecznie chyba lepiej będzie Ci przeczytać o tym filmie najmniej jak tylko możliwe.
Jaki Janusz jest każdy widzi. Pomimo popularności memów z nosaczem w naszym kraju, krętactwo jest cechą spotykaną na każdej rozciągłości geograficznej. “Parasite” jest po części zabawną satyrą o przewrotności losu, która dotyczy rodzin: jednej o niskim statusie społecznym (Kim) i drugiej bardzo wysoko sytuowanej (Park).
Bong świetnie żongluje nastrojami. Początkowo i przez dłuższy czas obraz przybiera zabawny ton, później nieoczekiwanie przeradza się w coś mroczniejszego, a na końcu – nawet tragicznego. Wiele scen jest wybitnie śmiesznych, a dialogi są fenomenalne. Widać, że koreański filmowiec doskonale rozumie kulturę smartfonową. Genialnie wypadły momenty konfrontacji gdzie do gróźb posłużyły nie broń lecz smartfony. Tak samo wyborne były momenty, w których konfrontacja na wodę i mocz została uchwycona kamerą telefonu w trybie slo-mo. Z kolei jedna ze scen w podtapianym mieszkaniu, gdzie “Jessica” siada na klozecie, z którego nieomal wylewają się ekskrementy i odpala szluga skojarzyła mi się z memem “this is fine”.
W tych przewrotnych sytuacjach, które następują w przeciągu filmu zawarty jest również przekrój i komentarz na temat społeczeństwa i jego klasowości. Gdy rodzina Kim spija owoce sukcesu swojego przebiegłego planu, okazuje się, że nie są jedynymi osobami, które próbowały wyzyskać swoich chlebodawców. Wtedy też dostrzegamy, że w tej (metaforycznie ujmując) studni ktoś puka od spodu.
Reżyser “wyposażył” film w zmyłki narracyjne. Na przykład jest pewien przedmiot, który, zarówno w kontekście słów użytych do opisania jego właściwości przez pewną postać – jak i reżyseryjny styl – można posądzić o coś nadprzyrodzonego. Ostatecznie został użyty wręcz w sposób odwrotny do swojego rzekomego przeznaczenia. Wiele późniejszych sytuacji ma taki wydźwięk, jakby zmierzały do jakiejś nadrzędnej puenty. Prawda jest jednak taka, że niekoniecznie ona tam jest. Generalnie wydaje mi się, że główne przesłanie filmu jest takie, że granica między posiadaniem a nieposiadaniem jest bardzo lotna i wszystko w każdej chwili może się zmienić. Poza tym zdobywając rzeczy przez nas wymarzone niekoniecznie kładziemy kres poprzednim problemom, bo mogą w międzyczasie pojawić się nowe.
Być może właśnie dla rodziny Kim, nieudaczników, jedynym sposobem na życie jest wykorzystanie innych, odegranie się na bogatych. Okazuje się, że przy tym wszystkim stają się także potworami dla innych osób o nieuprzywilejowanym statusie. Nie czeka ich na końcu idylla i tak naprawdę nikt w tym filmie sielskiego życia nie ma.
Bogata rodzina Park jest nieco zatracona w sobie, chociaż nie do końca przedstawiona w negatywnym świetle… Na przykład głowa rodziny, Nathan, mówi nieco cynicznie o tym, że jego uczucie do żony “można nazwać miłością”, chociaż jednocześnie wydaje się być bardzo opiekuńczy względem syna. Z drugiej strony mamy na pierwszy rzut oka niedbałego ojca rodziny Kim, ale bywają momenty, kiedy i on jest pokazany jako osoba skłonna do głębszej refleksji. Żaden z nich nie był “lepszy” od drugiego. Właśnie przez to, że każda z postaci nie została nakreślona w jednoznaczny sposób, film jest tak intrygujący.
“Parasite” traktuje w dużej mierze o złudnej idealizacji marzeń, która ostatecznie prowadzi donikąd. Koreański reżyser zdaje się podejmować tematykę maskarady i tego, kim naprawdę jesteśmy w głębi. W pewnym sensie film budzi skojarzenia z “To my” Jordana Peele’a (tu nasza recenzja), ale moim zdaniem, pomimo fantazyjnej otoczki tego pierwszego, to “Parasite” jest filmem o klasę wyższym. Sam tytuł “Parasite” może być odczytywany dwuznacznie: jako metafora wyzysku jednej strony przez drugą, choć tak naprawdę granica tego, kto wykorzystuje kogo jest bardzo płynna.
Najlepsze w obrazie Bonga jest to, że poziom satysfakcji z seansu wcale nie jest uzależniony od tego, co sobie dopowiemy po jego zakończeniu. Ani od tego jak wnikliwie będziemy analizowali wszystko wstecz. Wielu reżyserów prowokuje nas do wysypu myśli po zakończeniu projekcji. Ja tutaj tego nie potrzebowałem, aby czuć się w pełni ukontentowany. Takiego powiewu świeżości potrzebowaliśmy, chociaż niekoniecznie o tym wiedzieliśmy…
ZOBACZ TAKŻE: Nasza recenzja “Dawno temu w Hollywood”
“Parasite” zadebiutuje w polskich kinach 20 września.
Ocena filmu – 6/6
(699)