Kto powiedział, że horror wymaga litego mroku? Ari Aster, jeden z najzdolniejszych reżyserów nowego pokolenia (“Hereditary”) udowadnia w “Midsommar”, że widza można wzburzyć w świetle dziennym. Amerykański reżyser dowodzi przy okazji, że niekoniecznie trzeba bohaterów izolować, lecz wrzuca ich w sam środek pogańskiej komuny.
Nasza recenzja hororru “To my” Jordana Peele’a
“Midsommar. W biały dzień” nie sposób jednak uznać za konwencjonalny horror, co nie umniejsza efektywności scen szokujących. Duża w tym zasługa Astera jako pewnego siebie adepta nurtu kina autorskiego. Amerykanin wie, dokąd zmierza, nawet jeśli hipnotyczna moc dźwięku i obrazu okala nas tak mocno, że my sami pozostajemy niezorientowani, gdzie dokładnie zabierze nas reżyser. Po drodze celowo pewne wątki nagle się urywają, tak aby nawiedzać nasz umysł jako narracyjna spekulacja.
Atutem “Midsommar” jest jego subtelność. Przejawia się ona między innymi w nagłych cięciach montażowych obrazu (lub wyciszania dźwięku). Z pozoru destabilizują konstrukcję filmu, ale paradoksalnie pomagają mu lepiej płynąć. Niekiedy dochodzi do sytuacji, gdy dźwięk jest całkowicie przytłumiony, w momencie gdy dochodzi do zdarzeń przerażających. Innym razem Aster lekko rozmazuje część obrazu, czy wprawia jego konkretne elementy w psychodeliczny ruch.
Poza tym sama enigmatyczna i pełna własnej mitologii natura szwedzkiej wioski Harga kryje w sobie wiele subtelnie niezapowiedzianych tajemnic. Autor “Hereditary” transowo wręcz nas do nich przygotowuje. Wielokrotnie czujemy, że w powietrzu wisi coś złego. Chwile te poprzedzone są momentami długiego milczenia, po których nagle wydarzenia wprawione są w ruch.
Paradoksem tonalnym “Midsommar” jest jego absolutna sielankowość, która przykrywa wiele drastycznych chwil. Staje się w rękach reżysera również efektywnym narzędziem, po to by efektywniej wytrącać nas z równowagi.
Unikając wkraczania na terytorium spoilerów, w przeciwieństwie do wielu horrorów, czy “Hereditary”, każda postać chciała tutaj czegoś sama i nie była przymuszona ani złą mocą, ani nie było tu podstępu. Nie mieliśmy tutaj do czynienia ze złowieszczą machinacją odbywającą się gdzieś na osobnej płaszczyźnie, której nie można powstrzymać. Aster po raz kolejny doskonale wywiązał się z filozofii horroru Stephena Kinga mówiącej o tym, że wyjaśnienia są antytezą poetyki strachu. Próżno oczekiwać tutaj dosłownych odpowiedzi.
Można natomiast doszukiwać się w konstrukcji filmu przekazu o związkach jako grze o sumie zerowej. Zbieranie ciężaru egzystencjalnego innych może doprowadzić do tego, że w tym wszystkim sami przestaniemy się liczyć dla siebie. Z kolei, gdy dochodzi do wyegzorcyzmowania bólu istnienia, ostatecznie odbywa się ono kosztem drugiej osoby.
W przeciągu seansu chyba z tuzin razy zmieniałem zdanie, czy “Midsommar” to współczesny “Kult” (pogański horror z 1973 z Christopherem Lee). Czasami myśli te wyparowywały w ogóle, a innym razem wracały ze zdwojoną siłą. Ostatecznie uważam, że porównywanie tych dwóch obrazów nie ma większego znaczenia, a dzieło Astera broni się jako twór samodzielny. Film pokazuje skutecznie, jak można “zdecentralizować” zło nakładając na nie sielankową otoczkę, a być przy tym przerażająco efektywnym.
ZOBACZ TAKŻE: Nasza recenzja filmu “Smętarz dla zwierzaków”
Ocena filmu: 5,5/6
(916)