Dzisiaj odbywa się premiera filmu Blade Runner 2049. Z tej okazji pragnę powrócić do sławetnej, poprzedniej części w reżyserii Ridleya Scotta. O ile jest ona otoczona ogromnym kultem, śmiem twierdzić, że najnowszy obraz Dennisa Villenueve’a ma szansę znacząco przebić dzieło Scotta.
Zacznijmy od moich „relacji” z Blade Runnerem, które są niezwykle sinusoidalne. Już jako młody, około 7-8-letni dzieciak miałem styczność z tym przedstawicielem absolutnego panteonu sci-fi i z miejsca w moim osobistym rankingu najlepszych filmów był w czołówce, wraz z innymi wytworami X muzy, które obejrzałem prawdopodobnie znacznie za wcześnie ale nic (mam nadzieję) złego z tego tytułu się nie stało (uśmiecham się do was, Alienie i Cosiu). Jest to sytuacja dość przewrotna zważywszy na odbiór Blade Runnera, filmu, który został zdławiony przez krytyków i zwany wręcz prześmiewczo „Blade Crawlerem” (z racji swojego wolnego tempa) w momencie swojej premiery w 1982 po obraz, który po dekadzie – przez m.in. wersję reżyserską wydana na nośnikach domowych – został odkryty na nowo.
Moje nastawienie do Blade Runnera było zatem od samego początku bezkrytyczne i stał się integralnym elementem mojego kulturowego jestestwa. Jednak z biegiem czasu i rozwojem aparatu poznawczego, gdzieś dekadę temu zdjąłem ów film z piedestału i z absolutnego faworyta. Stał się on po prostu „bardzo dobrym” filmem kina na pograniczu mainstreamu. Tymczasem dwa tygodnie temu, postanowiłem sobie odświeżyć tego kuriozalnie zatytułowanego w języku polskim Łowce Androidów (wydawcy się już chyba go – słusznie zresztą – powstydzili i zrezygnowali z polonizacji filmu Villeneuve’a). Niestety, proces destabilizacji kultu tego filmu jeszcze bardziej się pogłębił…
O ile Blade Runner pozostaje wizualnym benchmarkiem kina sci-fi i niesamowitym źródłem wpływu na innych przedstawicieli tego gatunku, to jednak strona filozoficzno-symboliczna filmu nie wytrzymała próby czasu, a może nawet nigdy tego nie była w stanie zrobić, bo być może pewna mglistość, niejasność, dwuznaczność i niechęć Scotta do łatwych przeskoków mogła przytłaczać (równie mocno co rzewny deszcz na ulicach „futurystycznego” Los Angeles), lecz teraz przeszywając ją na wylot, w moim odczuciu deficyty artystyczno-tematyczne filmu stały się ewidentne.
Chciałbym powiedzieć, że zaryzykuje – ale to sugerowałoby jakakolwiek dozę niepewności, a tak nie jest, więc po prostu powiem – Alien: Covenant jest lepszym Blade Runnerem niż sam Blade Runner. Ale to materiał na inny dzień i inny materiał. Wróćmy do samego filmu Scotta. Nie chce dać do zrozumienia, że to film zły czy pozbawiony wartości, lecz jednak – bardzo boli mnie, że to powiem, ale powiem – płytki. Powiem więcej – Blade Runner jest filmem zwyczajnie… nudnym. I to w niedobrym tego słowa znaczeniu, bo doskonale wiem, że kino niekoniecznie musi sprawiać hedonistyczną radość, czy być łatwe w konsumpcji, aby było wartościowe. Są pewne obrazy, do których nie wróciłbym, albo nie zrobiłbym tego prędko, a uważam je za arcydzieła. Rozumiem tez ideę „celowo” nudnego artystycznego kina pogrywającego z naszymi oczekiwaniami. Na myśl od razu nasuwa mi się Robert Besson, francuski reżyser, najbardziej kojarzony za swój dorobek z lat 50-70. ubiegłego wieku choć nienależący do żadnego konkretnego nurtu. Akurat pewnym trafem ten Bresson będzie punktem odniesienia, tak samo jak inny, wybitny, ale też i dużo bardziej znany francuski tytan kinematografii, Jean-Luc Godard…
No dobrze, zejdźmy trochę z tych ezoterycznych odniesień do Francuskiej Nowej Fali i kinowego egzystencjalizmu 😉 Ktoś w komentarzach na witrynie Rogera Eberta (najsławniejszego krytyka filmowego wszech czasów właśnie przywołał aktorstwo Harrisona Forda, które było bliższe filmom właśnie Bressona (czyli powolnym, metodycznym, wyłaniający swój tematyczny cel bardzo późno) niż czemukolwiek innemu. Była to myśl tak egzotyczna jak wizja świata AD 2017 w Blade Runnerze z 1982 – niemal nie do podrobienia, ale ja się pod nią podpisuję wszystkimi kończynami. Film Scotta, jak już powiedziałem bywa nudny i w trochę moim zdaniem bezcelowy sposób. Aczkolwiek, żeby nie brzmiało to jak jednowymiarowy hejt, jest to kwestia niewykorzystanego potencjału… Niemniej jednak w 1965 wyszedł film przywoływanego przeze mnie Godarda, „Alphaville” i jest to również bardzo specyficzne kino, które może okazać się dla współczesnego widza torturą. Na poziomie czynników pierwszych to także miks sci-fi, dystopii ze staroszkolnym detektywem a’la noir. Ale nawet Godard, który jest reprezentantem Francuskiej Nowej Fali, czyli nurtu, który generalnie polegał na kreatywnym, postmodernistycznym miszmaszu stylistyki i często zabawą dla samej zabawy, ale bez filozoficznego celu – moim zdaniem zrobił ciekawszy film niż Scott, a co ciekawe nierzadko Alphaville w połączeniu z Blade Runnerem jest wymieniane.
/Tak na marginesie, Alphaville to też film o wyalienowanym społeczeństwie, w którym nadrzędna jest logika, gdzie stykają się ze sobą romantycznie detektyw z kobietą, którą uratował i pewne wartości ze sobą kolidują./
Właśnie tutaj okrężną nieco drogą dochodzę do sedna problemu… Niestety Blade Runner sprawia wrażenie, jakby był filmem, który naprawdę chce powiedzieć coś, ale nie do końca jednak jest pewien jak, pomimo tego, że jest to zjawiskowe studium budowania świata i niedościgniony wzorzec wizualny w swojej stylistyce… Znam takie filmy, które scenografią, czy klimatem świata przedstawionego i konsekwencją w przewijaniu motywów stwarzają puentę samą w sobie i te motywy też występują czasami w Blade Runnerze, ale nie są w stanie wywołać aż tak reżyseryjnie głębokiego wrażenia. Mówię specyficznie o tematyce tego co jest prawdziwe a co sfabrykowane
Film który pokazuje egzotyczny, futurystyczny świat ale nic więcej poza fasadą z nim nie robi, więc obdzierając go z tej fasady, zostaje to chandlerowski film noir typu „Wielki Sen” przeszczepiony na grunt sci-fi. Dużo ujęć, scen pokazuje bardzo prozaiczne rzeczy, które czasami zahaczają o egzotykę ale jeśli porównamy do tego, co ze skrajnym nihilizmem, nędzą i piekłem na ziemi z niekończącym się dnem z „Sorcerera” Williama Friedkina, to wydźwięk tego jest żaden. A szkoda, bo kilka motywów, między innymi ze zwięrzętami i zdjęciami tak ziarnko po ziarnku mogłyby uzbierać subtelnie piorunującą puentę, ale nieco niepasująca tutaj do końca bressonowskość tego filmu uniemożliwia jej zwerbalizowanie. Ale to nie wszystko…
W kwestii aktorstwa muszę przyznać, że postać Harrisona Forda jest wręcz irytująca i nieinteresująca (i ma strasznie wkurzający akcent, jakby sam się zawsze prosił o kłopoty ale niekoniecznie jako “badass”, tylko po prostu nieznośna postać; ale spoko – bywały i takie, Yves Montand w Cenie Strachu czy Ralph Fiennes w Dziwnych Dniach), a mówię to jako osoba, którą fascynują filmy z życiowymi przegrywami w roli głównej. Rozumiem też czasami, że pewne role w filmach są odzwierciedleniami / projekcją uczuć widza, ale tym Ford też tu nie jest. Co więcej, jest generalnie nieporadny i jedyne osoby (?), które zabija to kobiety i to w brutalny sposób, który je poniża, lecz w realnej konfrontacji okropnie zawodzi. Ja rozumiem różne konwencje i nie krytykuję tego wyboru sytuacyjnego samego w sobie, ale po prostu moim zdaniem Deckard nawet w jakimś przytłumionym dekadentyzmie, który prezentuje, na żadnej płaszczyźnie nie jest postacią w jakikolwiek sposób interesującą. Nie zrozumcie mnie źle, ja rozumiem celowe emocjonalne oddalenie postaci, takie np. jakie Werner Herzog prezentuje w klasyku kina światowego, Aguirre… Po prostu uważam, że niestety jedynym czynnikiem pchającym ten film emocjonalnie na jakieś głębsze wody jest Rutger Hauer i jego elektryzująca kreacja Roya Batty’ego. Reszta replikantów, poza może jeszcze Brionem Jamesem, który gra Leona Kowalskiego, jest wyjątkowo jednowymiarowa i jest czymś w stylu gloryfikowanych socjopatów i nic więcej. Ewentualnie pewna emocjonalna dźwignia zachodzi w krytykowanej często, ale dla mnie bez zarzutu postaci Rachel (niestabilna psychicznie Sean Young, grająca tutaj oszczędnie, ale sprawdzająca się w konwencji).
Niestety Blade Runner nie do końca dla mnie działa jako film o ambitniejszej tematyce dlatego, że właśnie cały wątek emocjonalno-transcendentalny jest dla mnie niezwykle powierzchowny – wymiana zdań Roya Batty’ego z Tyrellem (świetnie zagranym przez aktora o unikatowej aparycji Joe Turkela) poza wydźwiękiem stricte biologiczno-technologicznym nie ma żadnego innego znaczenia, nie ma żadnej filozoficznej głębi. Mamy oczywiście wrażenie, że Replikanci mogliby egzystować wśród ludzi (zakładając oczywiście, że linia podziału jest jasna i film nie robi nas w konia) i taka ich chęć zabawy połączona z socjopatią i wykształceniem się ego jest tutaj jakkolwiek zarysowana, ale film ma ostatecznie za małą skalę tematyczną, żeby to dogłębniej eksplorować.
Oczywiście można by powiedzieć, że cały urok tkwi tutaj w sugerowaniu i trzymaniu w napięciu, co jest realne bądź nie i tak dalej…ale tak jak już powiedziałem ten świat nie do końca jest w stanie przemawiać sam za siebie, nawet na poziomie subtelności. Generalnie podsumowałbym to tak, że niestety Scott przeciążył estetyzm i krzyżówkę noir z sci-fi nie był w stanie jednocześnie nadać adekwatnej głębi, tak by powstało dzieło kompletne i adekwatne do aspiracji, które się mu przypisuje, a moim zdaniem daleko mu do nich w ich zrealizowaniu.
I jeden gołąb, gwóźdź, deszcz i łzy wiosny nie czyni, zwłaszcza, że przeskok Batty’ego w działaniu wcale nie zawiązał monumentalnego łuku fabularnego, bo takowego prawie w ogóle nie było. I ja rozumiem zabawę konwencją, strukturą, formą i tak dalej, która czasem sama w sobie może służyć do zakomunikowania głębszych treści niż sama…treść. Niestety po prostu bardzo chciałem coś pominąć w Blade Runnerze za młodu by potem odkryć to na nowo w zupełnie innym świetle, a nic takiego nie miało miejsca i strasznie się zawiodłem. I ponowię swoje stwierdzenie, naprawdę Alien Covenant robi wszystko to, co Blade Runner chciał zrobić (i nieprzypadkowo są w nim aż 4 nawiązania do tegoż filmu), ale robi to właśnie w sposób ontologicznie głęboki i sprawiający, że ciągle o tym myślę i odkrywam nowe warstwy (pomimo, że nie mam bezkrytycznej postawy wobec tego filmu także) symbolizmu i wplatania różnych dziedzin sztuki. Myślę, że Scott generalnie uwielbia tematykę AI i nic dziwnego, że jest ona w centrum w pierwszym i ostatnim Obcym, a także tutaj, a i właśnie kierunek tegorocznego Aliena sugeruje, że być może było to coś dużo bardziej kluczowego dla wizji Scotta, niż mogłoby się to wydawać.
Oczywiście powyższe akapity sugerują, że ja tego filmu po prostu nienawidzę, ale tak nie jest. Nadal go lubię, aczkolwiek mam mu za złe, że oferuje sobie tyle potencjału na wydobycie wielorakich wątków i tak niewiele poza stylistyką z tym robi. No kurcze, można by powiedzieć, że Miasto Zaginionych Dzieci Jean-Pierre Jeuneta to kwintesencja nie cyber- lecz steampunku, a zarazem film, który jest tylko stylistycznym freak-showem dla samego freak-showu, jednak z ciekawej perspektywy, bo dziecięcej. Pomimo, że film kończy się pokazując środkowy palec widzowi, to jednak czułem się kompletniejszy po nim niż po Blade Runnerze. Właśnie może dlatego, że ten drugi aspirował do bycia czymś…a jednak nie do końca udało się mu postawić kropkę nad „i”. Za mało wczucia się w „inność” pewnych występujących stron w filmie i brak poprowadzenia tych drobnych elementów sugerujących zacieranie granic między tym co prawdziwe, a sfabrykowane właśnie o tym zadecydowały…
Tak czy inaczej, uważam, że Blade Runner 2049 ma szansę być filmem lepszym niemal pod każdym względem od oryginału i czuję, że nadanie mu głębszego łuku fabularnego, a zarazem jego czas trwania bliski trzem godzinom sprawi, że zarówno dostatecznie mocno będą mówiły za siebie postacie (nawet jeśli nie będą mówiły nic ; ) ) jak i świat sam w sobie. Przeczuwam też, że Blade Runner 2049 może sprawdzić się wyjątkowo dobrze jako osobny, odrębny twór, pozbawiony całej tej poza ekranowej mitologii narzuconej przez fanów. I właśnie na to bardzo liczę i podejdę do filmu z otwartym umysłem. Bo skoro ograbiliśmy już ze świętości oryginalnego Blade Runnera, to wszystko jest możliwe. Nie mam przez to też specjalnych życzeń, czy oczekiwań – chcę być po prostu zaskoczony. I nawet nie chodzi o to, czy pozytywnie, czy nie, bo już zapewne wiecie, że mam dość złożony stosunek do Blade Runnera, ale po prostu – być ZDUMIONY. A czy to będzie dobre czy złe zdumienie, to już wolałbym sobie być samym pogrążony w takich myślach i długo nie móc od siebie ich odgonić.
(750)