Nadchodzi Halloween! Zapewne spora część z was obchodziła je w miniony weekend. Mimo wszystko, jeśli ktoś chce wczuć się w atmosferę tego wydarzenia, to nie wyobrażam sobie do stworzenia odpowiedniego klimatu lepszego medium niż filmu. No chyba, że jesteście zbyt zaabsorbowani drugim sezonem Stranger Things ; )
Postanowiłem polecić 10 filmów z pogranicza horroru, które powinny – na różne sposoby – wpasować się w specyfikę tego okresu. Co prawda poniższe zestawienie było mi stworzyć niezwykle ciężko – prawdopodobnie równie trudno przestraszyć współczesnego widza w roku 2017 ; ). Niemniej jednak unikając pozycji nazbyt ciężkich, wieloznacznych i artystycznych, postanowiłem zmiksować trochę klasyki i rzeczy nowszych, kompilując halloweenowe vademecum horroru.
Oczywiście tytułów, które mógłbym polecić byłoby znacznie więcej – stąd ta wspomniana wyżej trudność, a poniżej znajdziecie jedną z wielu możliwych konfiguracji jakie mogłyby mi przyjść na myśl (kolejność przypadkowa):
Zejście (The Descent, 2005, reż. Neil Marshall)
Trudno znaleźć coś bardziej klaustrofobicznego od jaskiń – miejsca, gdzie toczy się większość akcji brytyjskiego horroru Neila Marshalla z 2005 r. Pewna tragedia sprawia, że grupa przyjaciółek schodzi się ze sobą po roku i postanawia przełamać widmo przeszłości, udając się na wyprawę w głąb jednej z jaskiń w Appalachach. Zejście jest horrorem oddziałowującym na dwóch płaszczyznach – dosłownej (i jest w tym bardzo graficzny), jak i psychologicznej, włącznie z pewnymi wątkami dotyczącymi podświadomości. Niezwykle wyróżnia się powolne tempo budowania akcji, a także bardzo kreatywne wykorzystanie elementów wizualnych, jak flary, race, itp. by odznaczyć każdą z protagonistek.
Zejście jest opowieścią o wkroczeniu do ostatecznego kręgu piekieł, dojścia do kresu ludzkich możliwości, tak fizycznych, jak psychicznych i walki nie tylko z przerażającymi siłami natury, ale i z samym sobą. Pomimo dużej dawki brutalności, dzieło Neila Marshalla mocno stawia na sieć zależności i relacji pomiędzy głównymi bohaterkami i to właśnie ten element sprawia, że nie jest to po prostu kolejny film „gatunkowy”. Zejście jest niezwykle ponure, a jego zakończenie bardzo nihilistyczne – ale także w bardzo zgrabny i zmyślny sposób zawiązujące całą linię fabularną. Pomimo miażdżącego duszę wydźwięku, sprawi ono, że film pozostanie w naszej pamięci na długo.
Lśnienie (The Shining, 1980, reż. Stanley Kubrick)
Nieczęsto zdarza się, żeby filmowa adaptacja książki była jeszcze lepiej przyjęta niż materiał źródłowy. Tak jednak jest w przypadku Lśnienia, filmu, który notabene dość mocno odbiegł od powieści Stephena Kinga. Sam autor wręcz publicznie znienawidził reżysera Stanleya Kubricka za jego obraz. Porównał jego wersję do „dużego, pięknego Cadillaca ale bez silnika w środku”. Swoją drogą Lśnienie było pierwszym filmem Kubricka z ogromną kampanią marketingową. Recenzje krytyków na początku nie były jednak zbyt przychylne, lecz jeśli chodzi o horrory to dość standardowe zjawisko. Uwierzylibyście, że Shelley Duvall dostała nominację do Złotej Maliny dla najgorszej aktorki a Kubrick – najgorszego reżysera?
Jednak z biegiem czasu Lśnienie wypracowało sobie jednak reputację nie tylko jednego z najlepszych horrorów wszech czasów, lecz także kwintesencji dorobku Stanleya Kubricka i klasyku kina w ogóle. Wizualno-symboliczny wpływ tego filmu na popkulturę jest niezaprzeczalny. Zresztą – moim zdaniem – nie ma się co dziwić. Jego stonowane tempo i hipnotyczna praca kamery wraz z niezwykle stylową dekoracją wnętrz, a na dodatek świetnie stworzona atmosfera tajemnicy – wszystkie te elementy budują spójną, zamierzoną całość. Kubrick w mistrzowski sposób połączył niepokojące wizje będące niczym sny na jawie z rzeczywistością, a następnie zamazał pomiędzy nimi granice. Najbardziej udanym aspektem filmu jest jednak moim zdaniem upartość, z jaką Kubrick nie chce widzowi podawać na talerzu dalszych szczegółów narracyjnych dosłownie. Robit to natomiast pośrednio bawiąc się sferą wizualną, wprowadzając atmosferę transu i halucynacji.
Pomimo, że w historię nie jest zaangażowana duża ilość aktorów, każdy w bardzo charakterystyczny sposób się czymś wyróżnia, już nawet poza samym Jackiem Nicholsonem. Lśnienie to film, który niezwykle zapada w pamięć i jest wizualnym i kompozycyjnym majstersztykiem. Przy okazji, po niemal czterech dekadach pozostaje nadal niesamowicie przerażający – głównie ze względu na swoją enigmatyczność i drastyczne przeskoki nastrojów.
Coś (The Thing, 1982, reż. John Carpenter)
Losy filmu „Coś”, tak jak „Lśnienia”, były początkowo dość ciężkie. Początkowo go nie doceniono, ale z czasem zbudował wokół siebie niesamowitą reputację. Co więcej, obraz ten był także nominowany do Złotej Maliny (za najgorszą ścieżkę dźwiękową). Oprócz tego warto nadmienić, że to druga adaptacja (a więc technicznie remake) opowiadania „Who Goes There?” Johna Campbella. Pierwsza wersja zatytułowana była „Istota nie z tego świata” i wydano ją w 1951 roku (jej twórcą był sławny reżyser Howard Hawks, choć przypisano tę funkcję Christianowi Nyby’emu). Była uznawana za jeden z najlepszych filmów lat 50. Mimo wszystko ja uważam, że ta adaptacja zestarzała się w dość niekorzystny sposób i wersja Carpentera jest znacznie lepsza i wręcz ponadczasowa.
Ogólnie to ten rodzaj historii, która także jest bliska duchem „Inwazji Porywaczy Ciał” (innego klasyku wszech czasów) wydaje się w naturalny sposób przekładać na niezwykle udaną formułę filmów. Obraz Carpentera od samego początku emanuje aurą tajemniczości, jak i złowieszczości (w czym pomaga świetna muzyka Ennio Morricone z udziałem Carpentera), a stopniowe odkrywanie skrawków wydarzeń z przeszłości jest bardzo klimatyczne, jak i fascynujące. Poza tym poziom paranoi w tym filmie jest podkręcony do absolutnego maksimum, a konstrukcja fabuły jest tak zmyślna, że nawet po wielokrotnym oglądaniu nadal możemy mieć wątpliwości, kto jest człowiekiem, a kto już nie. Na uwagę zasługują także spektakularne praktyczne efekty stworzone przez niespełna 23-letniego wtedy Roba Bottina. Kurt Russell gra tutaj jedną z najlepszych swoich ról w karierze, ale też wspomagają go świetnie m.in. Keith David (znany także z wielu gier wideo, w tym serii Halo i Mass Effect), chociaż całość obsady jest świetnie dobrana. Największym osiągnięciem w kwestii gry aktorskiej w The Thingu jest to, że zupełnie jak w Obcym, postaci w filmie poznajemy bezpośrednio przez ich czyny.
Noc żywych trupów (Night of the Living Dead, 1968, reż. George A. Romero)
Film George’a Romero, który zapoczątkował wszystko…Jak to często też bywa z prekursorami – zrobił to moim zdaniem najlepiej. Pomógł mu w tym fakt, że sam pomysł na film był w tamtym czasie dość nowatorski i nie nastąpił jeszcze wysyp kiczowatych imitatorów o tej samej tematyce. Wokół premiery dzieła Romero powstało wiele kontrowersji, głównie ze względu na niespotykany wtedy poziom brutalności. Co ciekawe, w Ameryce nie istniał jeszcze żaden system kategoryzacji wiekowej, więc „Noc…” widziały także dzieci. Nie spodobało się to wielu krytykom, aczkolwiek horror ten okazał się być ogromnym hitem. Przy budżecie zaledwie 114 tys. dolarów zarobił w samych Stanach 12 mln USD, a na całym świecie – kolejne 18 mln USD. Stał się zatem jednym z największych przebojów kasowych 1969 roku. Niezwykle zaskakujące jak na niezależną produkcję o dość niewygodnej tematyce.
Noc Żywych Trupów jest utrzymana w (śmiertelnie) poważnym tonie i stanowi prototyp wszelkiej maści opowieści o przetrwaniu w trudnych warunkach naprzeciw apokaliptycznej hordy zombie. Przy okazji był to film bardzo „pod prąd”, z afro-amerykańskim protagonistą i niezwykle tragicznym wydźwiękiem i takimż samym zakończeniem. Wybitny krytyk filmowy, Roger Ebert, opisał reakcje publiczności w swojej recenzji i odnotował, że przy drugiej połowie filmu zapanowała kompletna cisza, a ton zmienił się z „przyjemnie strasznego” po „niespodziewanie niepokojący”. Zakończenie natomiast pozostawiło łzy w oczach wielu widzów. Dzieło Romero podejmuje trudne tematy i stawia bohaterów w obliczu niezwykle trudnych moralnie wyborów, włącznie z zabijaniem najbliższych dla wyższego dobra. Moim zdaniem jest to najlepszy film o zombie w historii kina i pomimo niskiego budżetu w bardzo godziwy sposób zestarzał się. Jego wpływ na kulturę w każdej formie jest nie do przecenienia. W roku 1999 film został wpisany przez Amerykańską Bibliotekę Kongresu na listę dzieł „kulturowo, historycznie lub artystycznie ważnych”, de facto cementując swoją reputację jako artefaktu popkultury.
Trylogia Evil Dead (1981, 1987, 1992, reż. Sam Raimi)
Filmy akcji miały swojego Chucka Norrisa, filmy ze sztukami walki miały swojego Jeana Claude’a van Damme’a. Horrory klasy B miały natomiast Bruce’a Campbella. Przy czym owe horrory B były tak wizjonerskie, że przeskoczyły swój budżetowy status, tworząc coś wiekopomnego. Oczywiście, po trzydziestu-paru latach namnożyło się produkcji powielających schemat fabularny czy taktyki szoku i straszenia, dlatego też szczególnie pierwsza część może nie robić z perspektywy 2017 roku takiego wrażenia. Filmy z serii Evil Dead mają też to do siebie, że niesamowicie trudno jest polecić wyłącznie jeden. Każdy z nich jest znacznie inny od drugiego i istnieją różne „obozy” – każdy z nich na piedestał wynosi inną część. Postanowiłem więc pozbyć się dylematu rekomendacji i…polecam je wszystkie ; ).
Pierwsza część z 1981 roku jest filmem niskobudżetowym i stworzonym niezależnie przy budżecie mniejszym niż 0,5 mln USD. Sukces swój zawdzięcza legendarnemu producentowi hollywoodzkiemu, Irvinowi Shapiro, który był odpowiedzialny za wprowadzenie na amerykański rynek takich klasyków wszech czasów jak „Gabinetu dr. Caligari”, „Wielkiej iluzji” Renoira czy „Do utraty tchu” Godarda. Oprócz tego to on jako pierwszy podchwycił filmy Martina Scorsese i Stanleya Kubricka. Dzięki niemu film Sama Raimiego otrzymał seans na festiwalu w Cannes w 1982. Tak się złożyło, że był tam nie kto inny, jak Stephen King, któremu film niezwykle się podobał. Nazwał go wręcz „najbardziej oryginalnym filmem roku” i z miejsca umieścił na liście jego ulubionych horrorów w samej czołówce. Dzięki temu rozgłosowi udało się przekonać będące częścią Warner Bros., studio New Line Cinema i zapewnić szeroką dystrybucję filmu na skalę krajową.
Pierwsza część przykuła uwagę przede wszystkim niezwykle kreatywną, wręcz awangardową pracą kamer (wykrzywionych i obracających się pod nietypowymi kątami), tworzącą niezwykle artystyczny, ale i niepokojący nastrój. Pomimo tego, że sam scenariusz był prosty, inwencja z jaką film ten został stworzony, nadał mu zupełnie innej jakości. Trzeba jednak zaznaczyć, że jedynka jest filmem biorącym siebie na poważnie. Z kolei dwójka jest jednocześnie remake’em, jak i rebootem oryginalnej historii. Dodaje ona jeden dość istotny szczegół – czarny humor, z którym później cała seria była (i jest nadal) szeroko utożsamiana. To tutaj Ash Williams traci rękę aby uniknąć zawładnięcie przez demona i w przypływie kreatywności postanawia umieścić w jej miejsce piłę łańcuchową, wspomagając się dubeltówką (zwaną „boomstickiem”). Evil Dead 2 jest miksem czarnej komedii i horroru. To właśnie tutaj Ash daje się poznać jako „badass”, gdyż w jedynce był kimś w rodzaju „sytuacyjnego bohatera”. Nic zatem dziwnego, że to właśnie od tego punktu seria ewoluowała dalej w obecnym kształcie. Kulminacją tego jest „Armia Ciemności”, w którym Sam Raimi idzie totalnie na całość i miesza archetypy horroru z niepohamowaną wręcz niedorzecznością, jednocześnie nadając silnych cech filmu przygodowego. Trylogia Martwego Zła jest zatem na tej liście miłą odmianą od poważnych filmów grozy i zarazem świetnym, „imprezowym” materiałem.
Re-Animator (1985, reż. Stuart Gordon)
Kolejny klasyk łączący groteskę, czarny humor i horror. Jest to na dodatek adaptacja prozy H.P. Lovecrafta i chyba jedna z najbardziej udanych pomimo tego, że kompletnie niepoważna. Jest to w pewien sposób wariacja na temat Frankensteina, lecz z tą różnicą, że doktor Herbert West był w stanie ożywiać nie tylko stworzenia w całości, lecz także części ciała indywidualnie. Nie muszę tłumaczyć, że prowadzi to do serii niefortunnych i nieoczekiwanych wydarzeń, które są zarówno dość obfitujące w gore, ale i zarazem zabawne. Główną rolę odgrywa tutaj kultowy aktor, Jeffrey Combs, z charakterystyczną zawziętą i pełną determinacji miną.
Styl Re-Animatora jest miksem surrealizmu, pstrokatej estetyki lat 80. i niskobudżetowego horroru. Jest to film, który ma specyficzny klimat, ale jeśli się w niego wczujecie na maksa, to gwarantuję – banan nie będzie wam schodził z twarzy. Co ciekawe, pierwotnie filmowi temu nadano pierwotnie w Ameryce klasyfikację „X” wiekową, a więc przeznaczoną dla widzów powyżej 17 roku życia. W przeciwieństwie do wielu filmów grozy, pomimo nietypowej mieszanki gatunkowej, Re-Animator z miejsca został okrzyknięty jako klasyk, chociaż jest to film mocno zakorzeniony w amerykańskiej popkulturze, ale niekoniecznie w Polsce szeroko znany. Może zatem warto to nadrobić w ten wieczór?
Nawiedzony dom, (The Haunting, 1963, reż. Robert Wise)
Który to reżyser w historii kina nakręcił nie jeden ale dwa z najbardziej klasycznych musicali w historii kina a pomiędzy nimi niemniej ceniony…horror? Tak właśnie było w przypadku Roberta Wise’a, autora filmu o nieco banalnym w polskim przekładzie tytule, „Nawiedzony dom” (oryg. The Haunting). Jest to obraz mający rodowód jeszcze klasycznego okresu Hollywood. Może struktura fabularna nie jest nazbyt wymyślna, ale jego warstwa psychologiczna jest dosyć wyrafinowana, a zastosowany tutaj rodzaj straszenia nie opierał się na wykorzystaniu żadnego rodzaju potworów, czy namacalnego „zła”. Rzecz jasna nie było tutaj też tzw. „jump scare’ów”.
„Nawiedzony dom” jest intrygujący ze względu na to, że bardzo dużą rolę grają tutaj efekty dźwiękowe, a zdarzenia paranormalne są wynikiem jakiejś bliżej nieokreślonej siły, której w zasadzie nigdy nie widzimy. Suspens jest jednak ogromny, wręcz niemal hitchcockowski. Historia jest dostarczona w skrawkach i jest w niej sporo zacięcia detektywistycznego. Także poszczególne postaci mają ze sobą dość złożone relacje, a jest tutaj także jeden moment przełamywania pewnego tematycznego tabu, które podejrzewam było dość szokujące w roku 1963 – jednak nie zdradzę, czego konkretnie to dotyczy. W obsadzie znajdziecie tutaj m.in. Russa Tamblyna, którego możecie szerzej znać jako dra Jacobiego z Twin Peaks.
Egzorcysta (The Exorcist, 1973, reż. William Friedkin)
Czymże byłoby to zestawienie bez jednego z najsłynniejszych horrorów w historii kina? Egzorcysta to film, którym William Friedkin przypieczętował swoją reputację jako maestro kina epoki Nowego Hollywood. Tuż po ogromnym sukcesie Francuskiego Łącznika, filmu kryminalnego równie artystycznego co emanującego hiper-realizmem, Friedkin wziął się za bestsellerową powieść Williama Petera Blatty’ego i…stworzył jeszcze większy hit. Co ciekawe autor książki miał bardzo wiele do powiedzenia w kwestii realizacji adaptacji filmowej. Na przykład nie podobał mu się pomysł obsadzenia Roya Scheidera jako ojca Karasa i ostatecznie zdecydowano się zatrudnić innego aktora. Blatty musiał także zredagować scenariusz na nowo gdyż Max von Sydow (ateista) grający ojca Merrina w pewnym momencie czuł, że już nie mógł nieść ciężaru swojej roli, więc postanowiono aby zakończył swój udział wcześniej, niż pierwotnie zakładano.
Swoją drogą udział Sydowa, szwedzkiego gwiazdora filmów Ingmara Bergmana, był typową tendencją Friedkina, który kochał wręcz kino europejskie i nieraz przemycał do swoich obrazów aktorów z filmów swoich idoli. Tak samo, inną fanaberią reżysera było tworzenie elementów międzynarodowej intrygi – w tym wypadku mamy tutaj scenę prologu w Iraku. Poza tym łatwo teraz trywializować Egzorcystę ze względu na efekty specjalne, które w niektórych scenach nieco się zestarzały, ale jeśli chodzi o kompozycję wizualną i montaż, jest to absolutny majstersztyk. Szczególnie sceny w których w niemal podprogowy sposób umieszczono na ułamek sekundy twarz demona robią kolosalne wrażenie i rozmywają granice między snem a jawą. Ostatecznie uważam jednak Egzorcystę za klasyka nie dlatego, że to wstrząsający film pełen niepokojących momentów, lecz ze względu na niezwykle przejmujący dramat na płaszczyźnie…ludzkiej. Każda z głównych postaci przechodzi pewnego rodzaju kryzys i rozpada się, a ta wewnętrzna walka z samym sobą jest niemniej angażująca niż same egzorcyzmy.
Obcy (Alien, 1979, reż. Ridley Scott)
Oto drugi z najsłynniejszych horrorów wszech czasów. Na temat „Obcego” napisano już tak wiele, że wręcz jakakolwiek moja rekomendacja będzie wręcz zbędna. Jednak pozwolę sobie podejść sobie do dzieła Scotta z nieco innej strony. Ósmy Pasażer Nostromo jest filmem w głębi serca gotyckim, pewnego rodzaju opowieścią w nawiedzonym domu, tyle że ów dom znajduje się w kosmosie, na pokładzie zdezelowanego przemysłowego transportowca. W teorii był to materiał na co najwyżej film klasy B i to nawet nie nadzwyczaj oryginalny. No ale wystarczyła scenografia Gigera nie z tej Ziemi (dosłownie), i ciekawy koncept cyklu rozwoju tytułowego stwora aby wyróżnić się na tle konkurencji. A że przy okazji przepchnięto granice wizualnej brutalności do maksimum (aczkolwiek z umiarem) oraz w bardzo realny i namacalny sposób potraktowano sci-fi, to otrzymaliśmy film odporny na ząb czasu i po dziś dzień unikatowy, choć powielany nieskończoną ilość razy…Roger Ebert wspomniał, że wiele innych filmów chciało małpować emocje jakie wzbudzał Obcy, ale bardzo rzadko próbowały one zarazem zrobić to z takim rozmysłem i inteligencją jak Scott. Tak oto upowszechniło się tzw. kino „hard sci-fi” zmieszane z horrorem – kierunek dość przeciwny choćby Gwiezdnym Wojnom, ale niemniej cenny.
Obcy jest filmem potwierdzającym tezę, że jednym z najlepszych sposobów na przedstawienie postaci jest po prostu ukazanie ich w akcji. Nikt tutaj nie posiada żadnej odgórnie nakreślonej motywacji, lecz rysy postaci uwidaczniają się w tym, co aktualnie w danym momencie robią. Poza tym, Scott potwierdza tutaj, że maksimum suspensu można osiągnąć przy minimalnej obecności tytułowej bestii. Niemal nigdy nie widzimy jej na pełnym planie, a łącznie widoczna jest mniej niż 4 minuty w trakcie całego filmu. Ósmy Pasażer Nostromo stworzył bardzo wiele archetypów gatunku, które łatwo teraz patrząc wstecz zbagatelizować, na przykład pomysł na „ostatnią dziewczynę”, którą w tym wypadku jest Ripley. Sigourney Weaver w 1979 nie była znaną aktorką i nawet nie była umieszczona w liście płac na pierwszym miejscu. Film jest także tak wyreżyserowany, że nie jest ona centralną postacią (zresztą nikt nie jest), a bohaterką staje się niejako z konieczności, ale daleko jej do „królowej krzyku”. Tak dużo mógłbym napisać o Obcym, ale jaki Obcy jest każdy już widział, a jeśli nie, to – kurczę – powinien ; ). Film jest zarówno wizualną poezją, w której niezwykle dużo jest umiejętnego operowania ciszą, ale i niektóre z najbardziej przerażających scen zawierają nic innego jak tylko zielony tekst na starym ekranie CRT. W jednej z nich kapitan Dallas pyta komputer (Mother) „what are my chances”? po czym otrzymuje odpowiedź „does not compute”…Resztę sami znacie. W każdym razie polecałbym tylko i wyłącznie odświeżoną wersję reżyserką – Scott nieco psioczy, że pewna dodana scena (z cyklem życiowym Obcego) psuje trochę tempo, ale w zamian otrzymacie lepszą jakość obrazu, przyspieszone statyczne, przydługawe sceny na statku (choć też stracicie jedną) oraz intrygujący i niepokojący dodatek, sprawiający, że tytułowy stwór jest jeszcze bardziej poza wymiarem ziemskiej logiki…
Ed Wood (1994, reż. Tim Burton)
Jeden z moim zdaniem najlepszych filmów tak Tima Burtona, jak i Johnny’ego Deppa. „Ed Wood” to nieco przekoloryzowana (aczkolwiek czarno-biała) mini-biografia człowieka uznawanego za jednego z najgorszych reżyserów wszech czasów. Film wyróżnia się fantastyczną obsadą, z Deppem, Billem Murrayem, Sarą Jessiką Parker, Patricią Arquette i nagrodzonym Oscarem Martinem Landau. Dzieło Burtona jest jednocześnie fascynującym obrazem człowieka, który posiadał niewiarygodną pasję i nie zwracał uwagi na krytykę innych, choć jednocześnie tworzył filmy niezwykle niskich lotów. Przy okazji był chodzącym zlepkiem przeciwieństw – z jednej strony heteroseksualny, ale z drugiej lubiący paradować w damskich swetrach. Nikt nie mógł tego oddać lepiej niż tak wszechstronny i ekscentryczny aktor jak Johnny Depp.
Ed Wood jest świetnie wyreżyserowany, potrafi z jednej strony bawić do łez, z drugiej oddawać hołd starym horrorom klasy B, a z innej – także wzruszać, tak całkiem na serio. Relacje Eda Wooda z granym przez Landau Bellą Lugossim (legendarnym odtwórcą roli Draculi) są tutaj dla filmu kluczowe i zawiązuje się pomiędzy nimi bardzo charakterystyczna więź, przepełniona słodko-gorzkimi momentami. Oczywiście film w dużej mierze pewne wydarzenia nagina pod swoją narrację i nie jest dokładnym odzwierciedleniem życia Wooda, ale wraz z magiczną ręką Burtona tworzy niesamowitą atmosferę od początku do końca. Ja po swoim pierwszym seansie od razu miałem sięgnąć po Plan dziewięć z kosmosu. Ed Wood jest niesamowitą celebracją starego, niskobudżetowego kina, jak i niezwykle udanym miksem komedii, dramatu, jak i tragedii.
—
Tak jak wspomniałem, nie jest to absolutnie wszystko, co mogłem polecić i jest jeszcze wiele innych, godnych polecenia filmów, ale mam nadzieję, że zdołałem was także czymś dla was nowym uraczyć. Mój wybór na dzisiaj pada na Armię Ciemności, a wy co zamierzacie dziś, na Halloween, oglądać?
(636)